fot. Kulbowski Photography
Najtrafniejszy opis stylu Adama Gołębiewskiego, jednego z najbardziej rozpoznawalnych polskich perkusistów-improwizatorów, zaproponował mi niegdyś Artur Rumiński, nazywając go w jednej z naszych rozmów „perkusyjnym bandytą”. Mocne słowa jak na gościa, który brzmi nie jak jeden, a siedmiu gitarzystów.
Ale trudno odmówić racji Rumińskiemu. Gołębiewski od zawsze grał z subtelnością rzeźnika – jeśli trzeba było jakiś obiekt zniszczyć, by wydobyć z niego preferowany dźwięk, nie wahał się. W swoich sonorystycznych poszukiwaniach upodobał sobie zresztą szczególnie brzmienia szorstkie, napastliwe i drażniące, a w jednym z wywiadów deklarował: „pospolicie rozumiana przyjemność muzyczna w najmniejszym stopniu mnie nie interesuje”. Jest jednym z tych, którzy z praktyki sonicznego „dawania w mordę” uczynili prawdziwą, kompleksową sztukę. Tej brutalnej ekspresji wciąż pozostaje wierny, co poświadcza Shadowcracker – jedno z jego ostatnich wydawnictw. Natomiast jeszcze świeższa płyta Dogs Light odsłania nieczęsto przez niego uzewnętrznianą dolność do delikatności.
Sharif Sehnaoui / Tony Elieh / Adam Gołębiewski – Shadowcracker
(UZNAM, 2024)
Historia współpracy Adama Gołębiewskiego z gitarzystą Sharifem Sehnaouim sięga kilkunastu lat wstecz, kiedy to panowie poznali się podczas spontanicznego występu na nieodżałowanym poznańskim festiwalu Friv. Klasyczna historia: nieoczekiwanie zaiskrzyło, pojawiły się wspólne koncerty, a w 2017 roku ukazała się nagrana w duecie płyta Meet the Dragon. Basista Tony Elieh do tej dwójki dołączył dopiero w roku 2016, choć z Sehnaouim znał się już dużo wcześniej. Obaj od dwudziestu lat należą do kontrkulturowej libańskiej sceny improwizatorów związanych z międzynarodowym eksperymentalnym festiwalem Irtjal oraz arcyciekawą, żonglującą wszelkimi idiomami bejrucką wytwórnią Al Maslakh Records (z zewnątrz dotarli do niej m.in. Alan Bishop i AMM).
Szerzej o rzeczonych zjawiskach pisał Jan Błaszczak na łamach Tygodnika Powszechnego w tekście Festiwal Ad Libitum i libańska muzyka improwizowana, lecz należy uzupełnić, że z powodu wojny w Libanie część środowiska zdecydowała się na transfer do Berlina. Jednak również tam muzycy zmagają się z trudnościami – tym razem za krytyczną postawę wobec imperialistycznych, ludobójczych strategii Izraela.
Debiutancki album tria, wydany w ubiegłym roku Shadowcracker, operuje głównie poetyką improwizowanego noise rocka. Prawdopodobnie zbyt dużym uproszczeniem byłoby utożsamianie hałasowania Libańczyków z gestem o znamionach politycznych, zwłaszcza że oni sami dystansują się od egzotyzacji swojej twórczości. Ta zresztą bierze się w prostej linii z prastarej optyki kolonialnej, naiwnej romantyzacji „szlachetnych i uciśnionych obcych”. Zestaw skojarzeń, jakie rodzi Shadowcracker, skutecznie zaciera tropy prowadzące na Bliski Wschód. W jazgotliwej grze Sharifa Sehnaouiego pobrzmiewają wprawdzie przenikliwie wibrujące mikrotony i okazjonalne wschodnie zaciągnięcia, lecz repetytywne groove’y Gołębiewskiego w Phase In, Phase Out i zapętlone basowe burdony Elieha przypominają raczej dzikie improwizacje trupy nowojorskich muzyków towarzyszące serii multimedialnych pokazów Exploding Plastic Inevitable, dziejących się w latach 60. z inicjatywy Andy’ego Warhola. Libańsko-polskie trio jest jednak absolutnie dalekie od amatorszczyzny tamtego przedsięwzięcia, wychodzi raczej od energii o podobnym stężeniu destrukcyjności.
Gołębiewski zaskakująco często gra rytmicznie, a nie sonorystycznie, porządkując cały ten hałas i budując zwodnicze, chybotliwe napięcie. Najcięższe działa wytacza w ostatnim numerze Ode to Łódź, w którym przez niemal 20 minut szoruje po blachach, brzmiąc niczym szlifierka, której ktoś zapomniał wyłączyć na noc w odpoczywającej po ostatniej zmianie fabryce. Towarzyszy mu seria sprzężeń, delikatnych dysonansów, a nawet surfujących zagrywek składających się na jakiś industrialny surrealizm, który mógłby pokochać David Lynch (tak samo, jak pokochał zresztą Łódź). Jeśli ta ciężka, fizyczna muzyka rzeczywiście jest przeciwko wojnie, Gołębiewski zdaje się głęboko współodczuwać wściekłość swoich kolegów.
Adam Gołębiewski & Dave Brown – Dogs Light
(Instant Classic, 2025)
Uśpione od lat pokłady łagodności odnalazł w sobie Gołębiewski po niespodziewanym zetknięciu z gitarzystą Dave’em Brownem – starym wygą współtworzącym 45 lat temu najradykalniejszy odłam punkowej sceny Melbourne. Polski perkusista zainteresował Browna swoim projektem z lokalnym eksperymentalnym zespołem My Disco, który prezentowali razem na imprezie Unsound Adelaide w 2022 roku. Przy okazji tego wydarzenia doszło do spotkania na szczycie, wkrótce wydarzył się występ w Make It Up Club, a następnie sesja nagraniowa.
Dokumentuje ją wydany w Polsce album Dogs Light. Gołębiewski oczywiście nie rezygnuje zupełnie z szorstkości, ale tu wydaje się ona nieco ostrożniejsza, bardziej przestrzenna i może nawet czulsza. Duet nie stwarza żadnego decybelowego zagrożenia, oddaje sporo miejsca ciszy i subtelnym niuansom, poruszając się po terytoriach ilustracyjnego, chropawego noir bluesa. Cieniste brzmienie tenorowej i barytonowej gitary Browna wyraża jakąś odległą niedostępność zarośniętych, spowitych ciemnością bagien, a jednocześnie narracyjny styl gry zdaje się prowadzić w ich coraz głębsze odmęty. W rękach Australijczyka gitary służą przede wszystkim za generatory sygnałów, a te przybierają postać krótkich dźwiękowych krzywizn, świergotów, metalicznych syren czy szumów zestrajających się w harmonie z omiataniem membran przez perkusistę.
Atmosfera jest na tyle kameralna, że bez kompleksów padają tu nawet akordy i frazy wprost wyjęte z klasycznego bluesa, ale poza Schoolroom nie dzieje się to po prawdzie zbyt często. Największe wrażenie zdecydowanie robią techniki artykulacyjne Browna – każdy fragment przynosi zupełnie nowe barwy i figury, ale sam siebie gitarzysta przechodzi w Fog and Itself, gdzie osiąga efekt upiornego chichotu chowających się po lesie gremlinów. Do tych osobliwych pomysłów panowie przywiązują się jednak czasem zbyt długo, przeciągają je i popadają w monotonię, nie mając do dodania nic więcej poza nieustannym, powtarzającym się skrzypieniem. Niemniej nawet gdy w tych paru momentach uwaga zaczyna od płyty uciekać, muzyka ma w sobie coś takiego, że trudno się jej do końca pozbyć z horyzontu myśli. Ona wciąż wisi w powietrzu.
Mateusz Sroczyński