Płyty Recenzja Top Note

Ślina & Mikołaj Trzaska - Ślina Trzaska

Obrazek tytułowy

(Gusstaff Records, 2022)

Mikołaj Trzaska – jeden z największych jazzowych innowatorów w Polsce i współtwórca nurtu yassowego – postanowił w końcu stworzyć płytę z wrocławskim zespołem Ślina, z którym już wielokrotnie koncertował. Dlaczego w końcu? Dlatego że już od pierwszego kontaktu z twórczością wrocławian wyrażał się o nich w samych superlatywach. A jeszcze zanim postanowił spakować walizki i wyjechać z zespołem w Sudety (bo tam powstała Ślina Trzaska), były plany nagrania wspólnej koncertówki. Niestety, ścieżki z zeszłorocznego poznańskiego występu w wyniku jakichś błędów zostały niefortunnie pocięte. W efekcie ocalała jedynie mniej więcej połowa materiału. Wydana w tym roku płyta, nagrana w studiu Monochrom, nadrabia dokumentację tej fantastycznej współpracy.

Podobnie jak Trzaska zachwycałem się Śliną już od pierwszego zetknięcia. Zespół tworzony przez Matyldę Gerber, Filipa Zakrzewskiego, Mikołaja Nowickiego i Stanisława Olka wywarł na mnie wrażenie swoją psychodelicznością, jakąś magią osiąganą podczas wchodzenia w długie formy. Do tego na nagraniach koncertowych muzycy prezentowali sporo punkowej zadziorności, zapędzali się w kontrolowaną dźwiękową anarchię. Tym bardziej nie mogłem się doczekać płyty nagranej z Trzaską, który ostatnio eksperymentował z tradycją żydowską, czego przykładem jest wydana latem płyta Goats’ ghost. Z kolei Ślina zaliczyła w tym roku koncertową płytę z zeszłorocznego występu w krakowskim klubie Re.

Wszystkie elementy charakterystyczne dla dwóch poprzednich płyt studyjnych wrocławskiego zespołu zostały zachowane na niniejszym wydawnictwie. Nazwy utworów zostały zredukowane do samego czasu trwania, by prawdopodobnie nie mydlić słuchaczom oczu jakimiś tropami interpretacyjnymi. Ślinie chodzi od początku wyłącznie o muzykę. Toteż w pierwszym utworze muzycy przedstawiają się kolejno, podają nam dźwiękowe wizytówki, by wprowadzać zarówno siebie, jak i słuchaczy w niemal postrockowy trans. Już na początku pojawiają się takie momenty, że słuchacz jest niemal przekonany o nadchodzącym przyspieszeniu, a tu… nic. Zostajemy w sferze medytacji.

Przez zdecydowaną większość płyty mamy do czynienia z ciągnącą się niespiesznie muzyczną zawiesiną (śliną?). Mnóstwo tu chrobotliwych drone’ów przedłużających się w nieskończoność, które okraszone zostały nieprzesadnym overdubbingiem. Zwłaszcza drone’y Mikołaja Nowickiego wygrywane na kontrabasie przyprawiają o ciarki – mają w sobie coś niepokojącego i stanowią preteksty do rozpoczęcia bardziej mrocznych motywów.

Jest tu także dużo melodyjności. Nie doświadczamy punkowej ostrości zespołu czy skomplikowanego free impro. Perkusja Stanisława Olka prowadzi nas powoli przez wszystkie psychodeliczne krzywizny za pomocą subtelnych groove’ów, do których dołączają przeplatające się saksofony Mikołaja Trzaski i Matyldy Gerber, w których często również jest sporo melodii. W trzecim z zawartych na płycie nagrań ta konwencja jednak zostaje zerwana. Melodyjność sekcji dętej zamienia się w owadzi nerw, jak gdyby atak wściekłego i spragnionego komara. Drone’y narastają do tego stopnia, że atmosfera gęstnieje natychmiastowo i dochodzimy do dźwiękowej anarchii, ale nie takiej w stylu na przykład Petera Brötzmanna, tylko bardziej… Amon Düül II albo Fausta. To potężne krautrockowe sprzężenie, które od razu nakierowało mnie w stronę Niemiec z przełomu lat 60. i 70. Eksperymentów brzmieniowych jest tu mnóstwo, a obecna w nich nienachalna melodyjność może przywodzić także dokonania Can z okresu Tago Mago. Mamy jeszcze inspiracje wschodnie, które można usłyszeć na początku utworu czwartego – orientalizująca gitara i zawodzące saksofony…

I to wszystko wywodzi się z twardej improwizacji, powstaje od zera, jakby słuchacz był świadkiem całego procesu twórczego. Wciągnęła mnie ta płyta bardzo, jej medytacyjny charakter działa niezwykle na korzyść odbioru. W swojej rozciągłości mieści mnóstwo eksperymentów dodanych pod wpływem chwili. Jej mglista i senna atmosfera, trochę może nawet odludna, jest potęgowana przez trzaski i szelesty, które przypominają dźwięki towarzyszące odtwarzaniu winyla czy kasety albo przytulny kominek w domowym zaciszu. Ciekawa to imitacja stylistyki lo-fi, wygenerowana najpewniej perkusją, kontrabasem i sekcją dętą. Dodaje trochę intymności.

Co ważne – w prowadzeniu tych wszystkich kompozycji nie słychać podziału między Śliną a Mikołajem Trzaską. To nie jest współpraca z kategorii zespołu towarzyszącego soliście. Partie Trzaski są organicznie wkomponowane w całość. Dlatego Ślina Trzaska, a nie Ślina i Trzaska. Dla mnie to jedna z najlepszych okołojazzowych płyt wydanych w Polsce w tym roku.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO