Płyty Recenzja

Pierrick Pédron – The Shape of Jazz to Come (Something Else)

Obrazek tytułowy

(Continuo Musique, 2024)

Polska scena jazzowa uwielbia projekty typu tribute to…, co generalnie nie świadczy o niej najlepiej. Ktoś powie, że przecież trudny do zignorowania ułamek historii jazzu opierał się na reinterpretowaniu standardów – owszem, zgoda, lecz czasy się zmieniły. Przybyło już odpowiednio dużo nowych kompozycji gotowych na to miano, a te stare ogrywane są tak namolnie, że stały się nieodłącznym elementem niechlubnego nurtu kotletowego. W Polsce najdotkliwiej przemieleni przez tę maszynkę zostali Miles Davis i John Coltrane, a więc same oczywistości. To też wystawia słabiutką notę szerokości krajowych horyzontów. Tymczasem niedawno do naszej redakcji trafiła płyta francuskiego saksofonisty Pierricka Pédrona, który na warsztat wziął materiał nie dość popularnego nad Wisłą wizjonera Ornette’a Colemana. Pytanie tylko – właściwie po co?

Trudno powiedzieć, czy świadomość twórczości Colemana ma się we Francji lepiej niż w Polsce, ale weźmy nowy album Pédrona za dobrą monetę. The Shape of Jazz to Come, wydane w 1959 roku klasyczne już dzieło jednego z ojców chrzestnych koncepcji kolektywnej improwizacji, to silna pozycja w panteonie najważniejszych albumów muzycznych wszech czasów. I nie ma w tym krzty przesady. Wywrotowa w swoich czasach postawa Colemana robiła gigantyczne wrażenie nie tylko na współczesnych mu jazzmanach (Miles Davis przez pewien czas traktował go jako poważną konkurencję), lecz również na generacji nowego eksperymentalnego rocka drugiej połowy lat 60. skupionego w Nowym Jorku. Lou Reed zawiązujący w owym czasie The Velvet Underground – zespół mający raz na zawsze odmienić globalną scenę gitarową – już wtedy jako jedną ze swoich największych inspiracji wymieniał kawałek Lonely Woman.

Tym bardziej zawodzi więc tak zachowawcze podejście Pédrona do materiału źródłowego. Jego radykalna wymowa jest dziś już ewidentnie mniej czytelna, ale jedyna zmiana, jaką w swojej interpretacji wprowadza francuski lider, zachodzi w zakresie instrumentacji. Kornet, na którym w oryginale grał wielki Don Cherry, zastępuje fortepian, przy którym zasiadł Carl-Henri Morisset. Skutkuje to jeszcze dalej idącym osłabieniem brawurowego oddziaływania dzieła Colemana – zostało ono zapięte w kaftan bezpieczeństwa, jaki zapewnia obecność instrumentu harmonicznego. W wydaniu Francuzów kompozycje nijak nie jawią się jako jazz przyszłości, tylko jako jazz, z którego nadmiarem borykamy się od lat. Adekwatny zdaje się jedynie podtytuł Something Else, ale to dlatego, że wszystko staje się prostsze, podlane nutą budzącego konsternację kawiarnianego banału. Liderowi zdarza się zaryczeć i chrapnąć na alcie podczas Chronology, zespołowi trudno odmówić technicznie sprawnego wykonawstwa, ale ich improwizacje zdają się tkwić w oczywistych ograniczeniach akademickiego mainstreamu.

Skoro więc nie dzieje się tu nic rewolucyjnego względem oryginału, powracamy do pytania – po co to wszystko? Przedsięwzięcia tego rodzaju sugerują, że ich twórcy nie mają raczej nic autorskiego do przekazania, toteż opierają swoją artystyczną wypowiedź na odtwórczym nawiązywaniu do klasyki. Ta praktyka, jak pokazuje zwłaszcza kondycja współczesnej kinematografii, wpisuje się w trend kulturowej nostalgii, wykorzystywanej coraz śmielej jako strategia czysto komercyjna. Być może gdzieś tu kryje się sugestia odpowiedzi na postawione pytanie. Jednak by nie kończyć na smutno, podam wzorowy przykład twórczej konfrontacji z przeszłością – niech Państwo sprawdzą album Plays Standards Ground Zero i spróbują nie paść z wrażenia.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO