(ECM Records, 2024)
Kiedy zobaczyłem tytuł najnowszego wydawnictwa sygnowanego nazwiskiem Keitha Jarretta, pomyślałem, że będzie to kompilacja klasyków country w wydaniu jazzowym (zrobił to kiedyś John Scofield z płytą Country for Old Men). Nie zdziwiłbym się, gdyby znany z wykonywania standardów Jarrett sięgał na przestrzeni lat po rodzime, typowo amerykańskie tematy. Tymczasem to nie country per se, ale standardy – jak najbardziej. Tytuł krążka to nic innego jak melodia… Nata Adderleya.
Repertuar uwiecznionego w 1992 roku wieczoru w pensylwańskim klubie Deer Head Inn, który znalazł się na wydanej w listopadzie 2024 roku płycie The Old Country, obejmuje nieśmiertelne melodie: Everything I Love i All of You Cole’a Portera, Straight, No Chaser Theloniousa Monka, I Fall In Love Too Easily Jule’a Styne’a, Someday My Prince Will Come Franka Churchilla, How Long Has This Been Going On George’a Gershwina oraz Golden Earrings Victora Younga (mamy więc i polski akcent).
Trudno sensownie pisać o takich płytach. Każdy, kto zna Jarretta i towarzyszących mu wtym nagraniu Gary’ego Peacocka i Paula Motiana, uzna bez wahania, że to najwyższa klasa, a nagranie można w zasadzie kupić w ciemno. Ja, czy to ze względu na doskonale dobraną, nastrojową setlistę, czy po prostu słabość do Jarretta (mimo jego nadekspresji, która mnie czasami drażni), wsiąkłem w tę płytę całkowicie – odbywając mentalną podróż do jednego z najstarszych jazzowych klubów USA, a za przewodnikówmając prawdziwe tuzy.
Dla wnikliwych – opisywany tu album to swego rodzaju epilog płyty At the Deer Head Inn (też ECM, 1994), a oba wydawnictwa stanowią zapis koncertu z klubu, w którym Jarrett kiedyś zaczynał, w dodatku właściwie w mieście, w którym się urodził – Allentown. Okazuje się, że właśnie w Deer Head Inn miał swój pierwszy koncert jako lider tria fortepianowego, będąc niespełna szesnastolatkiem. Jego ponowna rezydencja w tym klubie to już ten koncertz 1992 roku. Można więc mówić o dużej nostalgii. Tym większej, gdy zdamy sobie sprawę z obecnej sytuacji zdrowotnej tego wyjątkowego artysty. Łatwo można by posądzić wytwórnię o odgrzewanie kotletów (zakładam, że w szafie z plakietką „Jarrett” jest jeszcze wiele nagrań, które będą sukcesywnie wydawane jako nowe, będących zapisem przeróżnych koncertów z ubiegłego wieku), ale w tym przypadku to zawsze łakomy kąsek i wymowne przypomnienie – tak się kiedyś grało, Panie i Panowie. Obyśmy doczekali sukcesorów.
Wojciech Sobczak