Płyty Recenzja

Janusz Szrom - Janusz Szrom

Obrazek tytułowy

Edycja własna, 2020

Głos ludzki ma w sobie nieprawdopodobnie wielki potencjał. Do pełnej ekspozycji jego możliwości potrzeba talentu, predyspozycji i wybitnego warsztatu, ale czasami i to nie wystarcza, aby efekty artystycznej pracy mogły szybko i we właściwym momencie ukazać się na muzycznym rynku. Przykładem tego jest tegoroczna płyta Janusza Szroma. Muzyka, która ostatecznie znalazła się na tym krążku, czekała bowiem aż kilkanaście lat na tę chwilę. Co jest najbardziej zdumiewające? Wcale się nie zestarzała.

Janusz Szrom to jeden z najbardziej uniwersalnych polskich wokalistów. Nie myślę tu wyłącznie o jego fenomenalnej technice wokalnej, skali głosu, pokładach ekspresji i harmonicznym słuchu, ale i o jego pasji archiwisty i historyka publikującego starannie opracowane analizy polskich piosenkowych standardów powstałych na przestrzeni ostatnich dekad historii polskiej muzyki rozrywkowej. Jak bardzo wiąże się to z jego działalnością wydawniczą i artystyczną jako wokalisty, niech świadczą jego fonogramy z ostatnich kilku lat (Śpiewnik, Faceci do wzięcia). Sporo tam odniesień do popularnych przebojów (Zaucha, Niemen, Krajewski, a także Komeda i Matuszkiewicz), ale wykonywanych przecież w atrakcyjnej jazzowej konwencji, z towarzyszeniem jazzowych artystów (Hołownia, Wrombel, Szmańda).

Ta wszechstronność w działaniach idealnie przekłada się na charakter ostatniego krążka artysty. To nie jest zwyczajna płyta z wokalnymi produkcjami do posłuchania, całość mocno bowiem odbiega od standardów wykonawczych. Moim pierwszym skojarzeniem był na przykład jej dydaktyczny charakter. Nie ma wszak nic lepszego dla początkującego śpiewaka (a dodajmy, że Janusz Szrom to rozchwytywany pedagog), jak garść szkiców, impresji czy krótkich pomysłów pokazanych wprost jako efekt nagraniowej realizacji. Inna wartość tej płyty to jej warsztatowy twardy realizm: wyłączna samotność śpiewającego artysty w zderzeniu z nagraniową technologią, nieprawdopodobną precyzją, konieczną dyscypliną i dbałością o detale. Do tego głos w roli instrumentu (na 21 utworów tylko dwie kompozycje z tekstem!) daleko w obranej konwencji wykonawczej wybiega poza dość ciasne już dziś pojęcie „śpiewania scatem”, które wydaje się karykaturalnie ubogie i zdecydowanie niewystarczające do opisu tej muzyki.

Warto zwrócić też uwagę na szerszy kontekst podobnych powstałych w Polsce projektów, zwłaszcza w jego historycznym znaczeniu, w którym mieści się najnowsze wydawnictwo Janusza Szroma. Bardzo zbliżone eksperymenty z multiplikowanym głosem prowadziła przecież sama Urszula Dudziak (Malowany Ptak) czy dużo później Karo Glazer (Normal), a czasem włączał się w ten nurt swoimi produkcjami także Grzegorz Karnas. Mamy tu jako polskie środowisko jazzowe naprawdę czym się pochwalić.

Janusz Szrom nagrał płytę wyjątkową, która pewnie nie przebije się na promocyjne półki w medialnych sieciówkach i dyskontach, ale tym lepiej dla niej. To muzyka dla wrażliwego odbiorcy, szukającego nowości i świeżości w zalewie wszechogarniającej nas dźwiękowej papki, ciekawego muzycznych rzadkości i uniwersalnych wartości artystycznych. Bo ta płyta to ten rodzaj muzycznych dzieł, które przechodzą do historii, a nie zalegają latami na sklepowych płytowych półkach ze wszystkim i niczym. I mam nadzieję, że mimo swoich obiekcji Janusz Szrom da się przekonać i wyruszy z tym projektem w koncertową trasę. Niech ktoś u nas w końcu przywróci do życia „muzyczny performance”. McFerrin już nie wystarcza, namawiajmy Janusza Szroma.

Autor - Andrzej Winiszewski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO