Płyty Recenzja

Jakub Hajdun Trio - Jakub Hajdun Trio

Obrazek tytułowy

SMJ, 2020

Klawisze zawsze kojarzyły mi się z intrem. Pierwotny stukot młoteczków inicjuje we mnie zasłuchanie już na samym początku. Przeważnie też zaczyna się od piano – właśnie to powoduje, że staram się wysilić, by nie pominąć żadnego, nawet ledwie zauważalnego słuchem momentu. Klawiatura standardowo ma 88 klawiszy. To prawie tyle, ile dni ma kwartał. Domeną czasu, jak i dźwięku, jest powtarzalność. Można by z tym dyskutować, powołując się na wyjątkowość każdego brzmienia, szczególność każdej sekundy, ale przecież w istocie wszyscy powtarzamy te same schematy, skacząc przez tygodnie jak po czarno-białych oktawach.

Piano-forte i te wszystkie klawisze – tak właśnie ciągle słyszę rok 2020: od uroku i wręcz dziecinnej subtelności Hani Rani przez naturalność i magię kompozycji Jagody Stanickiej po jesienno-zimowe pejzaże Sławka Jaskułkego oraz zadymione snem wieczory przy debiucie Jakuba Hajduna. Pierwsze wrażenie, jakie wywołała płyta zatytułowana błyskotliwie od nazwy zespołu Jakub Hajdun Trio: przy zamieszczonej na niej jako drugiej z kolei interpretacji kompozycji Elsa Earla Zindarsa człowiek bywa tak samo lekki jak podczas słuchania Komedowskiego Making Love In The Apartment ze ścieżki dźwiękowej Rosemary’s Baby (1968). Od razu przychodzi skojarzenie ze słońcem wychodzącym zza mgły na okładce albumu Hajduna.

I wtem w utworze Syl-O-Gism ujawnia się prawdziwa moc sekcji rytmicznej. Mimo że wydaje się być tylko cieniem fortepianu, jej przysłonięta przez Jakuba Hajduna głębia robi ogromne wrażenie. Roman Ślefarski na perkusji inicjuje utwór, mistrzowsko dołącza na kontrabasie Janusz Mackiewicz i błyskawicznie dochodzą do wspólnej konkluzji, która sprawia wrażenie jedynej prawidłowej. Wraz z liderem tworzą skład dorównujący klasą standardom wykonywanym na tej płycie. Dobranym starannie, z jednej strony z szacunkiem dla tradycji, z drugiej – z chęcią zwrócenia uwagi na to, co mniej znane. Bo poza wspomnianą Elsą i Syl-O-Gismem Larry’ego Galesa i Mary Lou Williams mamy tu jeszcze My Bells Billa Evansa w połączeniu z Hot House Tadda Damerona, Shaw ‘Nuff Dizzy’ego Gillespiego i Charlesa Parkera oraz Blues for Gwen McCoy Tynera, znów w połączeniu z My Bells. Takie zestawienie mówi samo za siebie.

Zagwozdkę stanowi dla mnie struktura debiutu Hajduna i jego poszczególnych utworów. Przejścia są niemal niezauważalne, nawet jeśli jeden utwór kończy się na wysokich rejestrach, a następny zaczyna od zdecydowanie niższych, wszystko intrygująco scala się ze sobą, sprawiając wrażenie spójności. Natomiast intra są jakby oddzielone od reszty utworów, co sprawia, że czasem się gubię, czy to finał poprzedniej opowieści, czy nowy początek. Niemniej podoba mi się ta intuicyjna zagrywka. Będąca klamrą kompozycja My Bells Billa Evansa najpierw wprowadza słuchacza do świata inspiracji Hajduna za rękę, a na końcu wyprowadza go już w pełni samoświadomego. Pozostaje tylko niedosyt, że ten świat nie jest jeszcze całkiem autorski.

Niektórzy mówią, że to jazz kawiarniany. Ja mówię: jeśli puszczaliby Hot House z tej płyty w kolejce po kawę, to oczekujący do tego stopnia zaspokoiliby się energetycznie, że kawiarnia by splajtowała. Jakub Hajdun jest absolwentem gdańskiego jazzu, stąd pewnie w nim ten wolnościowo-twórczy pierwiastek. Wystarczy tylko wypłynąć na pełne morze. Czekam z niecierpliwością.

Marta Goluch

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO