Płyty Recenzja

Dele Sosimi & The Estuary 21 – The Confluence

Obrazek tytułowy

(WahWah 45s, 2024)

Dele Sosimi, ambasador afrobeatu, były członek zespołu Feli Kutiego Egypt 80, wychowany w Nigerii, obecnie osiadły w Wielkiej Brytanii, właśnie nagrał swój pełny debiutancki album z zespołem The Estuary 21 zatytułowany The Confluence. Przy pierwszym przesłuchaniu muzyka wpada jednym uchem i wypada drugim. Czasem zatrzymuje się na kilka sekund pomiędzy uszami, skłaniając do niezbyt głębokiej kontemplacji dźwięków. Przy drugim przesłuchaniu brzmi już całkiem znajomo. Wynika to pewnie z faktu, że jest dość prosta, melodyjna i łatwa do zapamiętania – nawet po pobieżnym przesłuchaniu. Za trzecim razem cieszymy się jej nieskomplikowaniem i zaczynamy dostrzegać i doceniać smaczki, których okazuje się być dużo więcej, niż zakładaliśmy przy pierwszym przesłuchaniu.

Na przykład For The Love Of It sprawiało początkowo wrażenie utworu średnio ciekawego, ale po lepszym wsłuchaniu zakochałam się w przygrywających delikatnie i z wyczuciem dęciakach i klawiszach tworzących słodki soul z jazzowymi wibracjami. Ostatecznie utwór ten został jednym w moich faworytów. Jestem z tych, co dają się porwać najpierw rytmom, a nie melodiom, dlatego najpierw moją uwagę zwróciły Orí Mi, Òtító Ti Jádei Ẹ Si M'ẹ̀dọ̀ – wszystkie w afrobeatowym klimacie.

Zresztą to etykietka afrobeatu przyklejona do Dele Sosiego skłoniła mnie w pierwszej kolejności do sięgnięcia po płytę, ale jeśli się spodziewacie długich, wybuchowych, świdrujący solówek instrumentów dętych na tle rozbujanych afrykańskich rytmów z wielkim zestawem instrumentów perkusyjnych, to uprzedzam, że to nie jest to. Afrobeat jest oczywiście obecny, ale w wersji light zmieszanej z innymi gatunkami. Instrumenty dęte brzmią tu bardziej funkowo, a nawet nowoorleańsko, jak na przykład w pierwszych sekundach Ẹ Si M'ẹ̀dọ̀ czy wyluzowanym funku You Don't Have To.

Całkiem przyjemny jest Mo Ṣe B’ọ́lá Tán ocierający się o indie pop, nieodparcie przypominający duszne, kusicielskie brzmienie Lenny’ego Kravitza. Open Up wchodzi w rewiry soulu i smooth jazzu, z subtelnym pianinem i dyskretnym pukaniem w konga. Natomiast nie doszukałam się (jeszcze) niczego interesującego w zamykającej album Stories, co więcej, wywaliłabym tę piosenkę z albumu.

Płyta mnie nie powaliła, ale trzeba przyznać, że zawiera sporo smaczków i z czasem można ją polubić za interesujące momenty, bezpretensjonalność, naturalność i umiarkowanie. Siłą tego albumu jest też fakt, że gładko łączy szerokie nurty jazzu, soulu i afrobeatu z popem, tworząc coś bardzo łatwostrawnego, ale nie mdłego.

Linda Jakubowska

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO