(Astigmatic Records, 2024)
Długo zastanawiałem się, jak podejść do tej koncepcji. A właściwie do jej wytłumaczenia, bo sama w sobie jest prosta… Rozumiem ideę albumów koncepcyjnych – są one czasem miłą odmianą od zbioru losowych utworów bez ładu i składu, którymi raczą nas niektórzy „artyści”. Ba, kilkadziesiąt stron dalej opisuję w rubryce Down the Backstreets koncepcyjne LP mistrza takiej formy. Jednocześnie uważam, że narzucony koncept może bardzo ograniczać danego wykonawcę, przez co na rynek trafiło przez lata wiele płyt, z których wręcz wyciekał boleśnie niewykorzystany, smutny potencjał. Jeszcze oddzielny segment tej kwestii stanowią albumy instrumentalne, których koncepcja wydaje się być nieco, za przeproszeniem, wydumana na siłę.
Nie zdradzę zbyt wiele, pisząc już we wstępie, że bardzo podoba mi się nowy album zespołu Błoto. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego w notatce prasowej dołączonej do dystrybuowanego albumu wchodzi się na karykaturalny poziom metafor i porównań. W ciągu kilku zdań dostajemy: destruenta muzyki, polską noblistkę, mikoryzę, ucieleśnienie polaryzacji społeczeństw w XXI wieku oraz… ksywę Wuja HZG. Jeśli dobrze to swoim małym rozumkiem ogarnąłem – chodzi tutaj po prostu o czerpanie z wielu gatunków sztuki i łączenie ich w jeden produkt. No i git – cały obóz EABS kojarzy mi się zawsze z bezczelnie zajebistą muzyką i wszechstronnością. Z możliwością np. połączenia podczas jednego koncertu utworów Sun Ra i jointów Project Pata. Nie do końca pojmuję więc, w jakim celualbum opisywany jest określeniami brzmiącymi jak leżenie krzyżem przed mądralami z muzeów sztuki nowoczesnej i podlizywanie się elitarystom artystycznym. Panowie z Błota tworzą kolorową, ekscytującą, pulsującą pełnym emocji życiem muzykę. Taki często jest nowoczesny jazz, w mojej opinii niepotrzebujący żadnych wygrzebanych ze słownika „mikoryz” i „destruentów”. Zatem – manifestacyjnie porzucam koncepcję organicznej symbiozy, grzybów i w ogóle całego runa leśnego, nie zamierzam go dotknąć ani razu w tej recenzji. I album Grzybnia też go nie potrzebuje, broni się czystą muzyczną jakością.
Koncerty Błota często powiązane są ściśle z kulturą hip-hopową – panowie grali już całe sety poświęcone wielkiemu J Dilli (na warszawskim gigu postradałem zmysły podczas ukochanego Stakes Is High) czy ikonicznym rapowym utworom z Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Na Grzybni sięgają znacznie dalej, a efekt finalny dotyka wielu gatunków, czasem wręcz wyśmiewając samą ideę jednolitych rodzajów muzyki. Śmigają sobie slalomem, dotykając nie tylko różnej rytmiki i nastroju, ale zmieniając stylistykę z kawałka na kawałek. Po sentymentalnej, melodyjnej, (ale nie nudnej) Łysiczce następuje twardy, mocno rytmiczny, groźny, posypany dla smaku odrobinką industrialu Kozak, by dalej przejść w cykający, chaotyczny, energiczny Shiitake z dorzuconą, brzmiącą bardzo miejsko, elektroniką. Szatan przypomina swoją dynamiką i ozdobnikami afrobeat. Z kolei Zasłonak hipnotyzuje zaskakującym rytmem i ponownie – wykorzystaniem industrialnych dźwięków.
Często podkreślam, że muzyka wiąże się u mnie z konkretną pogodą i porami roku. Tak jak Doggystyle lub All Day Everyday najlepiej smakują mi latem, tak np. Enta da Stage czy Ironman to albumy wybitnie zimowe. Grzybnia, w moim odczuciu, jest albumem jesiennym (i nie tylko dlatego, że ukazała się w październiku). Ciężkie, ponure, twardo uderzające elektroniczne dźwięki mocno kojarzą się z surowością krajobrazu pozbawionego letnich i wiosennych kolorów, naturą umierającą i wychylaniem się bezlitosnego, wiecznie szarego betonu zza łysych konarów w miastach. Zdarzają się momenty lżejsze, ale taki właśnie wydźwięk odczuwam po całej sesji z Grzybnią.
Szczególnie, że album jest dość spójny – naczelna idea soniczna wydaje się być postawiona jasno i interpretowana na różne sposoby na przestrzeni 40 minut i dziewięciu utworów. I chociaż album w mojej ocenie określić można jako grower (czyli docenia się go coraz bardziej wraz z kolejnymi odsłuchami), to nie zdziwię się, jeśli jedna sesja wielu osobom wystarczy i poczują się przytłoczeni, gdyby mieli ją natychmiast powtórzyć. Grzybnia rzadko zagląda w „krainę łagodności”, częściej spaceruje po opuszczonych fabrykach i konwersuje z ich mieszkańcami. Jednocześnie wydaje mi się, że nie będzie wyzwaniem dla osób lubujących się w najdalszych muzycznych odlotach. Innymi słowy: to kawał wyrazistej, charakternej muzyki, ale nie przerażającej ani odpychającej. Błoto/EABS to marka, której warto ufać. Udowodnili to kolejny raz.
Adam Tkaczyk