(Blue Note, 2024)
Koniec kwietnia tego roku przyniósł premierę dwupłytowego albumu nowego tria Billa Frisella, utworzonegoz basistą Thomasem Morganem i perkusistą Rudym Roystonem, nagranego na żywo z towarzyszeniem dwóch orkiestr. Orchestras dokumentuje występy z udziałem prawie 60-osobowej Brussels Philharmonic pod dyrekcją Alexandra Hansona oraz 11-osobowej Umbria Jazz Orchestry, którą pokierował Manuele Morbidini.
Chcę zaznaczyć, że lubię mieszanie różnych, czasem zupełnie różnych gatunków muzycznych – od metalu przez rock, jazz do rdzennej muzyki etnicznej. Każde z tych połączeń bywa bardzo inspirujące. Jest jeden wyjątek – nie jestem zwolennikiem zestawiania ze sobą rocka czy jazzu i orkiestry symfonicznej; projekty w stylu „Budka Suflera symfonicznie” mnie nie przekonują. W zasadzie mógłbym powtórzyć za Ryszardem Ochódzkim z filmu Miś: „Nie mieszajmy myślowo dwóch różnych systemów walutowych. Nie bądźmy Peweksami!”. Są oczywiście wyjątki, takie jak współpraca Milesa Davisa z orkiestrą Gila Evansa, kiedy materiał był komponowany dla kilkunastoosobowej orkiestry i bandu jazzowego, co pozwoliło osiągnąć wyjątkową synergię. Jednak najczęściej rearanżacja materiału przez symfoników rozwadnia źródłowy materiał i nie są to udane zabiegi.
Szczerze mówiąc, nie wiem, jakie są motywy nagrania płyty Orchestras przez Billa Frisella, od ponad czterdziestu lat jednego z najbardziej kreatywnych gitarzystów jazzowych, grającego bardzo różne rzeczy z bardzo różnymi muzykami.Na pewno nie musi się on snobować na „sztukę wyższą”, nie musi mieć również kompleksów wobec symfoników – po prostu gra w innej ekstraklasie albo, wracając do słów Ryszarda Ochódzkiego, reprezentuje „inny system walutowy”.
A więc pierwsze i zasadnicze pytanie – po co? Jeszcze w 2022 roku Frisell pojawił się na albumie Spinoza Johna Zorna, który to album jest dziesiątym wydawnictwem Zornowskiego projektu Simulacrum, łączącego metal, awangardę i free jazz. Absolutnie nie można więc powiedzieć, że Frisell „zdziadział” muzycznie, robiąc od lat muzyczne wycieczki w kierunku country i americany. Frisell jest jak stare wino, pełen wielu smaków, może częściej łagodny, ale wciąż potrafi zaskoczyć drapieżnością, która była obecna w jego muzyce dekady temu. A więc co z tą Orchestrą – może Bill Frisell po prostu miał ochotę spróbować tego, czego jeszcze nigdy nie robił? Zagrania tematów aranżowanych niezależnie na każdy skład, z mocno ograniczonymi elementami improwizowanymi.
Znalazło się tu kilka klasyków i autocoverów – utworów, które Bill gra od lat i wielokrotnie nagrywa w różnych składach. To bardzo dobrze, po pierwsze dlatego, że są to świetne kompozycje, a po drugie, dlatego że można porównać wykonania orkiestrowe do tych sprzed wielu lat. Pierwszy przykład Rag. Kiedy myślę Rag, przed oczami pojawia mi się rozmyta okładka albumu Bill Frisell Trio Live. Album ukazał się w roku 1995, ale zawiera koncert z Sewilli z roku 1991, a muzycy grają tam w składzie: Bill Frisell (gitara), Kermit Driscoll (bas), Joey Baron (perkusja). Nawiasem mówiąc, ten skład mógłbym określić jako „najlepsze Bill Frisell Trio w historii”, a było wiele tych trójkowych składów.W tamtym wykonaniu wszyscy muzycy dają popis swojej inwencji, a Bill Frisell równolegle z chwytliwym tematem gra ostre gitarowe solo (grał wówczas – co nie bez znaczenia – na fantazyjnej customowej gitarze Kleina). W wykonaniu z Brukselskimi Filharmonikami główny temat został przearanżowany na sekcję dętą, całość brzmi dość bezbarwnie, a gitara zaledwie akompaniuje orkiestrze. Porównanie nie wypada korzystnie, za to trzeba przyznać, że wykonanie z orkiestrą przywołuje skojarzenia z filmami Coppoli czy Scorsese o rodzinach mafijnych.
W ogóle aranżacja tematów na orkiestrę z uwypukleniem sekcji dętej i smyczków powoduje, że muzyka Frisella brzmi jak muzyka filmowa bez obrazu – rozmyte plany dźwiękowe, złagodzone dźwięki gitary, sekcja rytmiczna dyskretnie schowana w tle. Bynajmniej nie jest to komplement z mojej strony, ale może dla kogoś będzie to zachętą, by po album sięgnąć. Poza tym zutworów na pierwszym krążku na wyróżnienie zasługuje Electricity, w którym udało się zbudować narastającą dramaturgię.
Oprócz autorskich kompozycji Billa Frisellaw zestawie odnajdziemy również klasyki z jazzowego mainstreamu, takie jak Lush Life (Billy Strayhorn), Doom (Ron Carter) i Sweet Rain (Michael Gibbs). Klasyka jazzu zaaranżowana i zagrana klasycznie nie przynosi niestety żadnych zaskoczeń – choć jest to oczywiście rzecz gustu i oczekiwań słuchacza.
Z dwóch płyt zdecydowanie bardziej podoba mi się koncert z Umbria Jazz Orkiestrą. Mniejszy, 11-osobowy skład orkiestry wymusza większą selektywność instrumentów, gra tutaj kilkunastoosobowy band, a nie trio plus orkiestra symfoniczna. Otwierający krążek Lookout for Hope wprawdzie nie ma szansy zaiskrzyć taką agresją jak w pierwotnym wykonaniu (z roku 1987), ale jednak jakieś przebłyski solowej gry różnych muzyków się w nim pojawiają i brzmi to całkiem nieźle. Strange Meeting to jeden z częściej nagrywanych przez Frisella utworów. Moja ulubiona wersja została nagrana na absolutnie niedostępnym dziś albumie Power Tools z 1987 roku (Bill Frisell / Melvin Gibbs / Ronald Shannon Jackson). Najbardziej popularną wersję zawiera album Bill Frisell with Dave Holland and Elvin Jones (2001). Wykonanie na Orchestras nawiązuje do drugiej z tych przeze mnie wspomnianych, uzupełniając ją o nienachalną sekcję dętą. Sekwencja Doom i Electricity w porównaniu z wykonaniem z towarzyszeniem Brukselskich Filharmoników brzmi bardziej wyraziście, lecz również filmowo – z zastrzeżeniem, że określenie „filmowo” może mieć dla każdego inne konotacje. Bardziej dynamiczne We Shall Overcome na zakończenie, w którym dęciaki zaczynają się rozkręcać, brzmi ciekawie i pozostawia słuchacza z dużym poczuciem niedosytu.
Po kilkukrotnym wysłuchaniu albumu pomyślałem, że jeśli Bill Frisell chciał nagrać album z orkiestrą / orkiestrami, to jest to album niewykorzystanych szans. W zupełnie innej niszy muzycznej postrockowy zespół Ciśnienie nagrał bardzo ciekawy album z orkiestrą dętą Kopalni Węgla Kamiennego Wieczorek i potrafił stworzyć zupełnie nową jakość artystyczną. W tym przypadku nie otrzymaliśmy żadnej nowej jakości ani w jazzie, ani w klasyce. Otrzymaliśmy wysokojakościowy produkt z gatunku easy-listening. Czy naprawdę o to chodziło? Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie – wszystko jest funkcją potrzeb, zarówno odbiorcy, jak i artysty.
Grzegorz Pawlak