(Antenna Non Grata, 2023)
Spotkanie takich osobowości jak Oleszak i Gołębiewski po prostu musiało skutkować stworzeniem materiału intrygującego, skupionego na cedzeniu dźwięków w poszukiwaniu co ciekawszych konfiguracji sonorystycznych. I tak się stało, czego dowodem omawiana płyta Unisex. Jest to muzyka trudna, nie ma co ukrywać, z pewnością nie łatwiejsza od innych dokonań obu panów. W przypadku Oleszaka to kolejne bardzo udane przedsięwzięcie po koncertowym projekcie Ute von Bingen, które jako hammondzista współtworzy z saksofonistką Pauliną Owczarek i Ryszardem Lubienieckim improwizującym na… portatywie organowym! Zespół zaliczył ostatnio jesienną trasę, płyty jak nie było, tak nie ma, ale czekanie (oby nie daremne) wynagradza rzeczony duet z Gołębiewskim.
Doświadczenia Witolda Oleszaka z perkusistami, którzy tak skrupulatnie i detalicznie podchodzą do każdego potencjalnego dźwięku, obejmowały choćby koncerty z wybitnym Vasco Trillą. Ich wspólna płyta z Luisem Vicente zainaugurowała zresztą w 2019 roku cykl Spontaneous Live Series. Inną jednak muzykę otrzymujemy w zestawieniu pianisty z Adamem Gołębiewskim, który upodobał sobie w improwizacji relacje perkusyjnych obiektów z ciałem twórcy. Może i brzmi to ekscentrycznie, ale przypomnę, że Oleszaka fascynują przecież instrumenty rozstrojone, a nawet zdezelowane. Obaj swoje twórcze „zboczenia” manifestują na płycie Unisex z niemałym entuzjazmem. I któż inny mógłby wydać taki materiał, jeśli nie Antenna Non Grata?
Już druga połowa otwierającego płytę XXS raczy słuchacza sonorystycznym gruzem, nawarstwieniem się wszelkiego rodzaju tarć i klawiszowej ekstazy preparowanego fortepianu. Trudniej jest, jeśli chcemy spróbować zidentyfikować źródło pochodzenia poszczególnych chrupnięć, stukotów i dziwacznych wibracji. Nic więc dziwnego, że Unisex należy do kategorii tych płyt, którym trzeba poświęcić sto procent swojej uwagi. W przeciwnym wypadku mogą słuchaczowi umknąć takie dźwiękowe rewelacje, jak metaliczne popiskiwanie rozbieganego fortepianu w XS, które pod koniec zamienia się w serię długich jęków schowanych niejako pod twardymi fakturami perkusyjnymi dominującymi w tym przypadku pierwszy plan.
W kolejnym, drugim pod względem długości S Gołębiewski naśladuje nawet w kilku krótkich momentach dźwięki trąbki, a w M piłowanie kontrabasu, nie wspominając już o porozrzucanych na przestrzeni płyty dźwiękach piły czy całym mnóstwie dzwonków o przeróżnych odcieniach. I najbardziej fascynujące jest to, że kiedy już taki dźwięk zostanie zidentyfikowany, to rozpoczyna się cały proces myślowy poświęcony próbie zobrazowania sobie sytuacji, w której do tego perkusista doszedł. Paleta obiektów lub technik preparowania, których używa tu Gołębiewski, jest wprost przepastna. Ten rodzaj dźwiękowego przepychu powinien przypaść do gustu tym, którzy śledzą poczynania genialnego, w mojej opinii, krakowskiego multiperkusjonalisty Aleksandra Wnuka.
Anarchię Gołębiewskiego często stara się tonować Oleszak. Nawet kiedy wydobywa z siebie dźwięki tak rozstrojone, że bardziej dziwnie i niekomfortowo już chyba być nie może, i tak stawia na dużo łagodniejsze frazowanie niż jego kompan. Końcówka pędzącego ML to w wykonaniu perkusisty prawie noise, a jednak klawisze uparcie kroczą ku transowi, czasem tylko zataczając się po drodze.
Weźmy też na warsztat wspomniane S. Ten fragment zdradza teatralno-ilustracyjne doświadczenia pianisty i przywołuje w klarowny sposób charakterystyczne inspiracje Johnem Cage’em. Co więcej, pojawiają się niemrawe zalążki rytmu, a dynamika staje się bardzo zróżnicowana, chwiejnie balansująca między skrajnościami. Pod koniec S robi się nawet na tyle „przystępnie” (i to słowo proszę sobie wziąć w ogromny cudzysłów), że panowie przechodzą na moment w odrobinę bardziej okiełznany, mocno europejski, a zwłaszcza niemiecki free jazz.
Unisex ma też wady, ale są to wady może nieoczywiste i prawdopodobnie łatwiejsze do wychwycenia przez to grono odbiorców, które zdecydowanie nie jest na co dzień adresatami takich płyt. O ile różnorodność i nieuchwytność zawartych tu dźwięków jest naprawdę imponująca, o tyle może przytłaczać wielu słuchaczy przy dłuższym kontakcie. Choćby to, co dzieje się od połowy prawie jedenastominutowego XL, jest tak bardzo radykalne sonorystycznie, że trudno znaleźć pasujący układ słów, by spróbować takie momenty nazywać. Wcale nie jest łatwiej również w ML. Jest to fascynujące, ale też często zbyt ulotne.
Moim zdaniem brakuje tu większej liczby momentów, w których znalezione spontanicznie dźwięki zostają mocniej wyeksplorowane. Takie podejście skutkuje też prawie całkowitym pozbawieniem formy. Oleszak to trochę ratuje, ale ostatecznie album ten w przeważającej większości odbiera się jako „zajęcia z poszukiwania dźwięków”. Mnie to nie zniechęca, bo te sonorystyczne ekspedycje kończą się przebogatym wachlarzem eksperymentów brzmieniowych, ale wydaje mi się, że wielu słuchaczy będzie mogło mieć problem z nadążeniem za tym, co się tu dzieje.
Jak wspomniałem na samym początku – płyta to trudna, bardzo trudna, ale jednocześnie niezwykle ambitna i chwytająca się uwagi słuchacza. Słuchanie Unisex w pełnym skupieniu daje szansę na obcowanie z całym zestawem dźwiękowych odcieni i faktur, o których mogliśmy nie mieć pojęcia. Najmniejsze choćby zalążki form mocno cierpią kosztem radykalnego sonoryzmu, ale właśnie ta anarchistyczna różnorodność wynagradza sowicie poświęcony na ten album czas.
Mateusz Sroczyński