Muzycy

Marek Napiórkowski: pierwsza trylogia wicekróla

Pełno go wszędzie, i dobrze. Czytelnicy „Jazz Forum” uznali go w dorocznej ankiecie za wicekróla polskiej gitary jazzowej (królem, jak zwykle, został Jarosław Śmietana, o którym, być może, innym razem).

 Swoje autorskie, jazzowe poletko **Marek Napiórkowski** może bezpiecznie uprawiać dzięki pozycji, jaką wypracował sobie w nieco lżejszych obszarach rozrywki lub po prostu u boku jazzowych gwiazd, które, póki co, świecą jaśniej od niego. Pod względem liczby studyjnych robótek mniejszego lub większego kalibru, jako szybkostrzelny człowiek do wynajęcia, nie jest może rekordzistą, ale, jak wiadomo, liczy się przede wszystkim jakość i ranga projektów, a także towarzystwo, w jakim się je realizuje – i tutaj tzw. dorobek 42-letniego gitarzysty prezentuje się imponująco. Subiektywny Top 10 owych kooperacji układa się w wymowną litanię nazwisk polskich i niepolskich: Pat Metheny, Richard Bona, Minu Cinelu, Gregoire Maret, Anna Maria Jopek (po dziś dzień najważniejszy z pryncypałów gitarzysty, zwiedził z jej zespołem co najmniej pół świata), Leszek Możdżer, Henryk Miśkiewicz, Maryla Rodowicz, Ewa Bem. O małżonce Dorocie Miśkiewicz, dla której komponuje piosenki i produkuje płyty, nie wspominając. Ach, i był jeszcze zespół Funky Groove, któremu w początkowych, wrocławskich latach kariery współliderował z gitarzystą Arturem Lesickim. Solidne, jazz-rockowe granie – na przełomie wieków Funky Groove rządził w jazzowych rankingach, nie mając sobie równych wśród innych elektrycznych bandów; szkoda, że to już historia.  

Niewielu gitarzystów jazzowych ma szczęście, by – jeśli w ogóle uda im się wydać płytę inaczej niż własnym sumptem – ich nagrania trafiały do katalogu dużej wytwórni nagraniowej. Napiórkowski swoje rzeczy nagrywa dla Universalu. Poza nieco większymi możliwościami promocyjnymi, ma to także tę zaletę, że płyty owe są dostępne nawet dłuższy czas po premierze i jeśli komuś przyjdzie do głowy, by skompletować wszystkie trzy albumy gitarzysty, to może
to zrobić bez większego problemu.
Więc po kolei.
NAP (2005)
Debiut – dojrzały, przemyślany, doskonale zagrany i nagrany. Pierwszy autorski album jest owocem wielu lat grania praktycznie wszystkich rodzajów muzyki rozrywkowej, komponowania do szuflady i zaprzyjaźniania się z topowymi artystami – na płycie gościnnie udzielili się Leszek Możdżer, Henryk Miśkiewicz i Anna Maria Jopek.
Echa najsłynniejszych jazz-rockowych zespołów – Return to Forever, Weather Report i Pat Metheny Group (sprzed mniej więcej trzydziestu lat) – są tu wyraźne. Ale przecież to nie skojarzenia z przeszłością stanowią o artystycznym
sukcesie tego nagrania. Lata współpracy z gwiazdą popu sprawiły, że gitarzysta świetnie wie, kiedy wyhamować, by nie zderzyć się z gustem odbiorcy, który niekoniecznie lubi bezkompromisowe improwizacje. Nawet kiedy zespół rozpędza się, a dynamika sięga poziomu fortissimo, pozostajemy w bezpiecznym melodyjnym świecie czytelnych harmonii. Lider i kompozytor wszystkich utworów potrafi zagrać z heavymetalową ekspresją („Twist or Blues?”), potrafi też ukoić nerwy akustyczną „piosenką bez słów”. Piosenka „Only a Night Away” z AMJ szykowana była, mam wrażenie, na handlową lokomotywę albumu, choć jego najjaśniejszy klejnot to akustyczny duet z Leszkiem Możdżerem. Szkoda, że taki krótki.
Wolno (2007)
Napiórkowski całą muzykę zarejestrowaną na płycie zatytułowanej Wolno nagrał na gitarze akustycznej, zbudowanej przez znakomitą lutniczkę z Kanady Lindę Mazner. To instrument, który powstał w tej samej pracowni w Toronto, co słynne gitary Pata Metheny’ego – i ta zbieżność, duchowy, by tak rzec, patronat amerykańskiego geniusza, jest słyszalny niemal w każdej nucie. Wolno – której kręgosłupem jest współpraca grającego na gitarze akustycznej Napiórkowskiego i kontrabasisty Roberta Kubiszyna – nie jest jednak efektem
epigońskiej postawy wobec słynnej płyty „Beyond the Missouri Sky” Metheny'ego i Charliego Hadena. Owszem, uroda i bezpretensjonalność melodii skomponowanych przez Napiórkowskiego przywodzi na myśl dokonania mistrza Pata, ale już pomysł na to, jak w tej dyskretnej poetyce wykorzystać perkusję (Michał Miśkiewicz), fortepian (Michał Tokaj), fluegelhorn (Robert Majewski) i harmonijkę ustną (Gregoire Maret), jest patentem autorskim i niepodważalnym walorem nagrania.
Płyta zachwyca od pierwszego słuchania i nie przestaje zachwycać przez długi czas. To muzyka do odkrywania, pełna niuansów, a jednocześnie uwodząca prostotą (pozorną, naturalnie, bo co się muzycy przy tych piosenkach namęczyli – to ich).
Osiem z dziewięciu utworów napisał sam Napiórkowski. Płytę rozpoczyna wersja beatlesowskiego „The Long and Winding Road”. Mocne wejście, gdzie harmonię określają mocne, kontrabasowe nuty, rytm – „szurająca” perkusja, a całość oplata fortepianowy ornament. W mrocznym „The Sum of All Days” temat gra na fluegelhornie Robert Majewski. To jest ten moment, gdy najlepiej uwidacznia się kompozytorsko-aranżerski zamysł lidera: Napiórkowski, sam wirtuoz pierwszego sortu, często rezygnuje z zawłaszczenia całej muzycznej przestrzeni, i pozwala by jego gitara była jednym z równorzędnych elementów palety dźwięków. Czasem zupełnie oddaje pola innym – np. „Vietato Fumare” to popis Gregoire’a Mareta. Z każdym następnym numerem jest jeszcze ciekawiej i piękniej. Moje ulubione kompozycje to ballada tytułowa i piosenka „Ravelo” (z wokalizą Anny Marii Jopek zamiast słów), ubarwiona dyskretnym brzmieniem przeszkadzajek Mino Cinelu.
KonKubiNap (2011)
Solidna dawka ostrego, jazzowego improwizowania – takiego, jakie uprawia się podczas koncertów, bez oglądania się na minę realizatora dźwięku i kwity rozłożone na pulpitach. Struktura utworów nagina się do potrzeb chwili, koresponduje z żywiołową reakcją publiczności i, generalnie, słychać, że muzykom chodziło o to, żeby mieć z grania maksymalną radochę. Nagrania pochodzą z występów w klubach w Łomiankach, Częstochowie, Wrocławiu i Pabianicach, a ich bohaterami są, oprócz Napiórkowskiego, także Robert Kubiszyn na basówce i Cezary Konrad na bębnach.
Album ma prostą konstrukcję: utwory „elektryczne” przeplatają się z „akustycznymi”, rozpędzone, fusionowe lokomotywy znajdują przeciwwagę w spokojniejszych (acz nigdy rozlazłych) balladach. Dwie kompozycje dostarczył
Cezary Konrad, trzy – sam Napiórkowski. Swój jazzowy rodowód i związek z tradycją Napiór podkreślił, włączając do repertuaru megastandard Johna Coltrane’a „Giant Steps” i nieco mniej znaną kompozycję „Havona” Jaco Pastoriusa. Z jazzowego idiomu wynika tutaj zresztą każda fraza, rytmika i nastrój wszystkich utworów. Uczciwie trzeba przyznać, że, w przeciwieństwie do Wolno, KonKubiNap nie trafia do serca słuchacza prosto i natychmiast. Nie ma tu zbyt wielu „ładnych” fragmentów (ewidentnym wyjątkiem jest kończący płytę dziewięciominutowy utwór „Wciąż mi się śnisz/Between a Smile and a Tear”), granie jest raczej agresywne i bez ogródek – tak, jak w niespodziewanym bonusie na koniec płyty, na który trzeba dłuższą chwilę poczekać po oficjalnym zakończeniu.

Adam Domagała

Artykuł ukazał się w numerze magazynu JazzPRESS z marca 2012 roku. Numer do pobrania w formatach pdf, mobi (Kindle).

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO