Felieton Słowo

Słowo na jazzowo / My Favorite Things (or quite the opposite…): Sax & Sex

Obrazek tytułowy

fot. Yatzek Piotrowski

Tytuł tego artykułu zaczerpnąłem z płyty, która ukazała się w końcówce 1995 roku i szybko okazała się niesamowitym sukcesem komercyjnym. Ówczesny saksofonista zespołu De Mono poprosił śpiewającego wtedy w zespole Mafia Andrzeja Piasecznego o napisanie tekstów na swoją solową płytę. Piasek nie tylko napisał, ale także zaśpiewał piosenki, a album sprzedany w półtoramilionowym (!) nakładzie otrzymał podwójną platynę (jeśli ktoś nie kojarzył tego albumu, to w tej chwili nie ma już chyba wątpliwości, że nie była to płyta jazzowa…). Ponieważ w połowie lat dziewięćdziesiątych piractwo fonograficzne w Polsce miało się jeszcze całkiem nieźle, podejrzewam, że faktyczna ilość sprzedanych nośników z hitami Budzikom śmierć czy Prawie do nieba była znacznie wyższa.

Ale nie o popowych przebojach i nie o piractwie ma być ten materiał. Tytuł Sax & Sex może kojarzyć się z obiegową opinią, że saksofon jest najbardziej seksownym z instrumentów. Można pójść dalej i zaryzykować stwierdzenie, że generalnie jazz to muzyka mocno z seksem związana. Etymologia słowa jazz nie jest do końca jasna. Jedna z teorii mówi, że słowo to, pisane jako „jas” lub „jass”, było używane na początku XX wieku w czarnym slangu i dotyczyło żywotności i wigoru. Amerykański pisarz i badacz muzyki Ethan Mordden twierdził, że odnosiło się wprost do stosunku seksualnego. Potwierdzają to słowa jednego z muzyków pionierskiego okresu jazzu, puzonisty Clay’a Smitha: „Gdyby poznano prawdę o pochodzeniu słowa jazz, nigdy nie wspomniano by o tej muzyce w dobrym towarzystwie”.

Ferdinand Joseph LaMothe, artysta, który twierdził, że wynalazł jazz, zapisał się w świadomości szerokiej publiczności jako Jelly Roll Morton. Z pewnością nie wszyscy wiedzą, skąd taki pseudonim. Jelly roll to slangowe określenie intymnych kobiecych części ciała lub mężczyzn mających obsesję na ich punkcie. Jelly Roll Morton zyskał sławę już w młodzieńczych latach, grając w Storyville, słynnej dzielnicy czerwonych latarni w Nowym Orleanie. To właśnie Storyville uważane jest za kolebkę jazzu. Pianiści w domach uciech, mieli za zadanie nie tylko umilać swoją grą czas tamtejszym gościom, ale także tworzyć odpowiedni nastrój – rodzaj dźwiękowego afrodyzjaku. Dzielnica prosperowała do 1917 roku, kiedy po licznych protestach obrońców moralności i „porządku rasowego” burmistrz Nowego Orleanu zakończył jej działalność. Muzycy zostali bez pracy, spakowali więc swoje instrumenty i wyjechali szukać szczęścia w Nowym Jorku i Chicago.

Reputacja jazzu ciągnęła się jednak za nimi, dokądkolwiek się udali. W nowych miastach trafiali więc także głównie do lokali o nie najlepszej sławie, a wkrótce, kiedy nastał czas prohibicji, do miejsc bezpośrednio związanych z „nielegalnymi przyjemnościami”. Gazeta The New York American w 1922 roku pisała: „(…) pod wpływem muzyki synkopowanej miały miejsce rzeczy, których nie da się opisać (…) to owoc współczesnej muzyki erotycznej, która jest tak szalona, że może zamroczyć moralny charakter młodych ludzi…”. W tym samym roku raport Illinois Vigilance Association donosił: „Klęska moralna zbliża się do setek młodych amerykańskich dziewcząt przez patologiczną, drażniącą nerwy i podniecającą seksualnie muzykę orkiestr jazzowych.”. I tak od domysłów związanych z pochodzeniem słowa jazz doszliśmy do relacji, które bulwersowały amerykańskie społeczeństwo.

Późniejsze lata zmieniły postrzeganie muzyki jazzowej, słowo jazz nabrało innych konotacji, ale jak mówią… w przyrodzie nic nie ginie. Kiedy poznajemy biografie gigantów jazzu kolejnych dekad, często możemy zauważyć, że ich styl życia był daleki był od monogamii. W życiu Charliego Parkera, Milesa Davisa, Raya Charlesa i wielu innych nie brakuje historii, których nazwanie pikantnymi byłoby eufemizmem, a które nigdy nie stanowiły wielkiej tajemnicy. Oczywiście nie można stwierdzić, że jazzmani byli w tej materii kimś niezwykle wyjątkowym… ale rockmani i hiphopowcy przyszli dopiero po nich. Czy stoi za tym sława, nieokiełznany temperament twórców, specyfika artystycznego środowiska? Z pewnością w każdym przypadku może to wyglądać nieco inaczej, ale wiele wskazuje na to, że istotną rolę może tu grać muzyka jako taka.

Badanie Brilliant Sound przeprowadzone przez firmę Sonos, w którym wzięło udział 12 tysięcy osób z 12 krajów, potwierdziło, że muzyka ma ogromny wpływ na ludzki umysł i ciało, w tym odgrywa nie małą rolę w naszej seksualności – łączy nas z innymi ludźmi i może poprawić życie erotyczne. Ponad trzy czwarte ankietowanych stwierdziło, że odczuwa natychmiastową więź z osobami, które słuchają takiej samej muzyki, niewiele mniej wskazało, że dobry gust muzyczny czyni daną osobę bardziej atrakcyjną. Według 59 proc. respondentów odpowiednia muzyka sprawia, że seks jest lepszy, a 56 proc. przyznało, że dzięki właściwej muzyce stająe się bardziej otwarcite na nowe doświadczenia erotyczne.

Dzieje się tak za sprawą wielu skomplikowanych procesów, jakie zachodzą w naszych mózgach. Na pewno więcej na ten temat mógłby powiedzieć neurobiolog, ale w największym skrócie – zarówno słuchanie muzyki, jak i seks, uwalniają dopaminę, znaną jako hormon szczęścia. Działają także endogenne opioidy, do gry włącza się oksytocyna i serotonina, a potem neurony w mózgach pary zaczynają się synchronizować i dalej sprawa jest już bardzo prosta…

Można to analizować naukowo, można też włączyć Sexoticę grupy Sex Mob albo Sex Tape Petera Brötzmanna i Heather Leigh i… eksperymentować, przy czym doznania w przypadku tych dwóch płyt mogą znacząco się różnić! Bądźcie ostrożni.

Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO