Felieton

My Favorite Things (or quite the opposite…): Post (nie zawsze musi być wielki)

Obrazek tytułowy

Jakiś czas temu pisałem w tym miejscu o związkach jazzu z religią. Mimo, że tym razem punktem zaczepienia będzie trwający właśnie okres Wielkiego Postu, to wbrew pozorom rzecz nie będzie o „jazzie sakralnym”. Chociaż i w tym obszarze nie zabrakłoby tematów – warto byłoby sięgnąć, na przykład, po świetną płytę Wojtka Pawlika z jego Misterium Stabat Mater na fortepian i chór gregoriański…

Ale miało być nie o tym. Żyjemy w czasach nadprodukcji obrazów, słów i dźwięków. Zdewaluowało się znaczenie takich pojęć jak „fotografia” (dziś raczej fotka), czy „opublikować”. W tej sytuacji post, rozumiany jako swego rodzaju prostota, wstrzemięźliwość, świadoma rezygnacja może być kluczem do obrony jakości w zalewie bodźców, z jakim mamy do czynienia na co dzień. W jednym z ubiegłorocznych materiałów na łamach JazzPRESSu pisałem o powrocie tendencji minimalistycznych w muzyce. W momencie powstania, w latach sześćdziesiątych XX wieku, minimalizm był odpowiedzią na skomplikowaną, często przeintelektualizowaną muzykę współczesną i dążył do uproszczenia materiału melodycznego i harmonii. Podobnie dziś prostota i oszczędność środków może być alternatywą dla otaczającej nas nadprodukcji dźwięków. Post w tym wymiarze może oznaczać świadome ograniczenie środków wyrazu w przypadku twórców, ale też zachowanie należytej „higieny ucha” w przypadku słuchaczy.

Cały czas jednak poruszamy się wokół tradycyjnego rozumienia słowa post, a dziś przecież coraz częściej spotykamy się z określeniami bazującymi na jego łacińskim znaczeniu. Dwa lata temu światowym słowem roku zostało ogłoszone „post-truth”. Postprawda zbiera swoje żniwo także w kolejnych latach, co owocuje coraz częściej inicjatywami, mającymi na celu eliminację przybierających na sile „fake newsów” ze sfery życia publicznego. Spotkałem się z ciekawą interpretacją tego zjawiska – postprawda to prawda, której źródłem są posty – czyli taka, która jest kształtowana przez social media. Bez wątpienia to trafne spostrzeżenie. Nasze czasy zyskały miano postnowoczesnych, w których, jak twierdził profesor Zygmunt Bauman, „jedyne czego możemy być pewni – to niepewność”.

A „posty” w muzyce? Na pewno wciąż żywy jest postmodernizm. Można też wspomnieć o modnym ostatnio „postapo”. Postmodernizm w jazzie, jak i w muzyce w ogóle, rozpoczął się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Do tego czasu mogliśmy mówić o ewolucji, o dosyć linearnym rozwoju koncepcji muzycznych. Kolejne nurty, style przychodziły jeden po drugim. Stare były albo rozwijane, albo negowane przez nowe. Aż nagle, z tego hodowanego przez wieki pnia, zaczęły wyrastać liczne gałęzie. Początkowo próbowano wartościować, które są tymi właściwymi, a które to „dzikie odrosty”, ale okazało się, że nie ma lepszych i gorszych dróg rozwoju. Tym sposobem zaczęły się przenikać elementy jazzu, rocka, muzyki popularnej, współczesnej i etnicznej z całego świata. Jednym z założeń stało się przekraczanie barier. Wszyscy doskonale wiemy, że te tendencje są żywe do dziś, a nawet przybrały na sile. Bo o ile kiedyś ta wielokierunkowość rozwoju oznaczała, że mieliśmy obok siebie: fusion, trzeci nurt, mainstream, free itd., to dziś często muzyka wymyka się wszelkim gatunkowym definicjom i tylko intuicyjnie czujemy, że możemy mówić o niej jako o jazzie (choć ktoś inny o tym utworze z równym przekonaniem powie, że to współczesna improwizowana kameralistyka…).

Drugą charakterystyczną cechą postmodernistycznej muzyki jest sposób odnoszenia się do przeszłości. Często mamy tu do czynienia z kolażem, pastiszem, cytatem w nieoczywistym kontekście. Tribute To Akwarium Piotra Wojtasika, Repetitions (Letters To Krzysztof Komeda) grupy EABS, czy Noc w wielkim mieście Jazz Bandu Młynarski-Masecki to tylko kilka ostatnich przykładów polskich płyt, których pomysły opierały się właśnie na grze z przeszłością. Za każdym razem reguły tej gry były nieco inne, ale za każdym razem nieoczywiste. Za każdym razem twórcy brali elementy z przeszłości i wykorzystywali je jako tworzywo do własnej wypowiedzi. Muzycy EABS dodatkowo pokazali jak świetnie można mieszać gatunki i konwencje muzyczne, uzyskując w efekcie oryginalny, spójny materiał. Chociaż żadnej z tych płyt nie wskazałbym jako przykładu postmodernizmu w muzyce, to widać jaki wpływ na dzisiejszą twórczość artystów mają jego sztandarowe zasady.

NakedCity.jpg fot. materiały promocyjne

Jeśli miałbym dać przykład postmodernizmu w jazzie, to bez zastanowienia wskazałbym – Naked City Johna Zorna – szczególnie pierwszy album grupy, który ukazał się w 1990 roku. Na płycie mieszają się: jazz, metal, hardcore, pop, country, etno, muzyka filmowa… Zwroty stylistyczne potrafią zaskoczyć słuchacza kilkakrotnie podczas jednego utworu, i to w najmniej oczekiwanych momentach. 26 utworów w ciągu 55 minut. Muzyka z filmów o Jamesie Bondzie i Batmanie obok ekstremalnych wokaliz, które wykonuje Yamatsuka Eye. Płyta, do której zawsze warto wracać, a jeśli ktoś jeszcze jej nie zna – do obowiązkowego przesłuchania!

A co ze wspomnianym na wstępie nurtem „postapo”? Tematyka postapokaliptyczna kojarzy się nam przede wszystkim z literaturą SF, filmem czy grami. W muzyce odniesienia te nie są tak oczywiste. Ale i tu można się takich tropów doszukać. Kilka miesięcy temu w warszawskim klubie Pogłos (którego wnętrze z powodzeniem mogłoby stanowić scenerię do postapokaliptycznego filmu) odbył się koncert z okazji szóstej rocznicy działalności wytwórni Instant Classic. Być może to właśnie miejsce tak wpływało na odbiór, ale słuchając tej muzyki – szczególnie duetu BNNT – miałem skojarzenia ze światem znanym chociażby z kultowych Mad Maxów.

MortePlaysPostapo.jpg fot. materiały promocyjne

Warto w tym kontekście wspomnieć też jedną z najciekawszych polskich płyt ubiegłego roku, a mianowicie Rite Of The End Stefana Wesołowskiego. Zupełnie inna stylistyka, inne muzyczne terytoria, ale niepokojący duch „końca czegoś” wyraźnie obecny. A czy możemy mówić o „postapo” w jazzie? A jakże! Wywodząca się z Zielonej Góry grupa Morte Plays wydała w ubiegłym roku album zatytułowany… Postapo. I choć może muzyka zawarta na płycie nie wywołuje mrocznych skojarzeń związanych ze światem po zagładzie, to tytuły utworów, takie jak: Kwarantanna, Radiacja, Pustynia, Korozja nie pozostawią wątpliwości, co do tego, że nazewnictwo płyty nie jest przypadkowe.

Jak widać samo słowo „post” – niezależnie od kontekstu w jakim go użyjemy, może skłaniać do refleksji i pobudzać do wielu często nieoczywistych przemyśleń. Warto pościć. Przynajmniej czasami.

autor: Piotr Rytowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 03/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO