Felieton

My Favorite Things (or quite the opposite…): Mazowiecki minimalizm?

Obrazek tytułowy

1 marca tego roku w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego odbył się koncert z okazji 81 urodzin radiowej Dwójki. Grupa 15 muzyków, pod kierownictwem Huberta Zemlera, wykonała In C Terry’ego Rileya. Kultowy utwór, który swoją premierę fonograficzną miał równo 50 lat temu, uważany jest za początek minimal music.

Po znanych wykonaniach – afrykańskim z Bamako (Africa Express) czy hinduskim z Brooklynu (Brooklyn Raga Massive) warszawska publiczność miała okazję wysłuchać przygotowanej specjalnie na tę okazję wersji… mazowieckiej. „Mazowiecki Terry Riley” – brzmi egzotycznie? Z pewnością, ale ta egzotyka wiąże się bardziej z nazwą projektu niż z muzyką, którą mogliśmy usłyszeć.

Mazowieckość wykonania polegała przede wszystkim na włączeniu do składu tradycyjnych instrumentów z regionu, takich jak: cymbały, lira korbowa czy harmonia polska trzyrzędowa. Biorąc pod uwagę fakt, że w instrumentarium znalazły się także między innymi: pozytyw organowy, czelesta i lutnia, instrumenty folklorystyczne nie stanowiły grupy jakoś szczególnie wybijającej się z całokształtu brzmienia. Całość brzmiała spójnie, oryginalnie i po prostu bardzo dobrze!

Acid.jpgfot. materiały promocyjne

In C to prawdopodobnie jeden z najbardziej „demokratycznych” utworów muzycznych. Napisany w zasadzie na dowolny skład – zarówno w kwestii doboru instrumentów, jak i liczby muzyków. Choć Riley rekomendował 25-30 wykonawców, to z równym powodzeniem wykonywany był przez kilku oraz kilkudziesięciu. Znana jest wersja na 20 gitar (pod kierunkiem Adriana Utleya z Portishead) oraz wykonanie Shanghai Film Orchestra. Można go wykonać w ciągu kilkunastu minut, można grać ponad godzinę… I co ciekawe całość partytury mieści się na jednej stronie (plus dwie strony wskazówek wykonawczych).

W jazzie nie brakuje przykładów, kiedy standard, w oryginale trwający kilka minut grany jest przez minut kilkadziesiąt – za sprawą wariacji, solówek, improwizacji. W przypadku In C słyszymy wyłącznie nuty zapisane przez kompozytora. Jak to możliwe? Partytura utworu składa się z 53 niewielkich modułów – czasem takim niezależnym motywem może być nawet pojedynczy dźwięk. Każdy z muzyków wykonuje wszystkie motywy po kolei – każdy w swoim tempie, według własnego pomysłu. Tworzą się w ten sposób „ścieżki”, które nakładają się na siebie, wchodząc ze sobą w relacje i tym samym na żywo inspirują muzyków do nadawania kształtu kolejnym partiom utworu.

Każde wykonanie kompozycji powinno być więc inne, niepowtarzalne. Jak w dobrej improwizacji. Jednak w przypadku jazzowej improwizacji możemy mówić o zniesieniu podziału pomiędzy komponowaniem i wykonywaniem muzyki, a w In C całość została wcześniej skomponowana – zapisana co do nuty przez Rileya. Z drugiej strony nawet swobodna improwizacja odnosi się na ogół do pewnych reguł – albo trzyma się w ich ramach, albo z rozmysłem je łamie. Z pewnością lepszym słowem niż improwizacja będzie w przypadku tego utworu performatywność.

Tak zwany zwrot performatywny został zapoczątkowany w muzyce przez Johna Cage’a, a na większą skalę mogliśmy go obserwować na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zgodnie z jego założeniami muzyka, jak i inne dziedziny sztuki, spełniają się jako działania / wydarzenia, a nie obiekty czy dzieła. Takim właśnie performatywnym wydarzeniem może być za każdym razem nieco inne wykonanie utworu Rileya.

Cóż, nie spierając się o to, czy sposób wykonywania In C posiada elementy improwizacji czy też nie, sam Terry Riley i jego najbardziej znane dzieło mają jednak niezaprzeczalne związki z jazzem. Ze względu na swe muzyczne fascynacje Riley nazywany jest dzieckiem bebopu. Kompozytor rozpoczął pracę nad In C podczas pobytu w rozbrzmiewającym jazzem Paryżu, we wczesnych latach sześćdziesiątych XX wieku. Grywał wówczas na fortepianie boogie-woogie w barach i bazach wojskowych.

Utley.jpg fot. materiały promocyjne

Podczas jednaj z takich „chałtur” poznał Cheta Bakera, który właśnie skończył odsiadywanie wyroku za posiadanie narkotyków. Wspólnie stworzyli ścieżkę dźwiękową do eksperymentalnego przedstawienia teatralnego The Gift. Pojawia się na niej motyw z So What Milesa Davisa zagrany na trąbce przez Bakera, a następnie przetwarzany i zapętlany na taśmie przez Rileya. Kompozytor zadowolony z efektów „zabawy taśmą” zapragnął osiągnąć podobny efekt z zespołem grającym na żywo – i tak powstało In C.

Premiera utworu odbyła się w listopadzie 1964 roku w Music Tape Center w San Francisco. W zespole Rileya zagrali między innymi: Pauline Oliveros, Steve Reich i Morton Subotnick. W 1968 kompozycja została nagrana przez zespół złożony z członków Center of the Creative and Performing Arts in the State University of New York at Buffalo pod dyrekcją kompozytora i jeszcze w tym samym roku pojawiła się na płycie Columbii.

50 lat później usłyszeliśmy „mazowieckie” wykonanie In C, które ze światem jazzu także miało sporo wspólnego. Bo jeśli na scenie pojawiają się obok wspomnianego na wstępie Huberta Zemlera, Wacław Zimpel, Tomasz Duda czy Marcin Masecki to na pewno, czegokolwiek by nie zagrali, będzie w tym pierwiastek jazzowy. Dobór muzyków był jednak równie demokratyczny jak idea utworu – poza przedstawicielami sceny jazzowej i improwizowanej w składzie znaleźli się artyści reprezentujący środowiska klasyczne i folkowe.

W wykonaniu „mazowieckiego” Rileya dało się wyczuć pewne zabiegi aranżacyjne – sterowanie dynamiką czy „dramaturgią” utworu. Można zadawać sobie pytanie, czy nie jest to wbrew intencji kompozytora, ale myślę, że odpowiedzią mogą być słowa samego Terry’ego Rileya, który powiedział kiedyś: „Zawsze cieszę się z tego, gdy utwory się zmieniają. Najgorsze interpretacje <> jakie słyszałem to te, które próbują mechanicznie skopiować pierwotne wykonanie”. Swoją wypowiedź skwitował stwierdzeniem: „Reguły nie są tak ważne jak wyniki". Choć na pewno nie jest to sentencja, która powinna przyświecać wszystkiemu, co w naszym życiu robimy, to w muzyce ma ona uniwersalne zastosowanie – cokolwiek twierdziliby wszelkiej maści gatunkowi puryści.

autor: Piotr Rytowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 04/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO