Felieton Słowo

My Favorite Things (or quite the opposite…): Jazz zakamuflowany

Obrazek tytułowy

Bez wątpienia istnieje silne powiązanie pomiędzy naszym nastrojem a muzyką, której słuchamy. Jak to działa? Tu już pojawiają się pewne wątpliwości. Jedni uważają, że do depresyjnego samopoczucia najlepiej pasuje takaż właśnie muzyka – niespokojna, mroczna. Drudzy, że w takiej sytuacji najlepiej poprawić sobie humor czymś lekkim, melodyjnym, wesołym. Inne spojrzenie na temat przedstawili naukowcy kilku światowych uniwersytetów, którzy połączyli siły, aby przeanalizować osobowości 80 tysięcy melomanów i 50 znanych artystów. Poza dosyć oczywistymi faktami, że cechy naszej osobowości determinują naszą otwartość na muzykę i jak duże znaczenie ma ona w naszym życiu, badania dowiodły, że najchętniej słuchamy artystów podobnych pod pewnymi względami do nas samych. I tak okazało się, że fani Davida Bowiego są często neurotyczni, Marvina Gaye'a to ludzie sumienni, wielbiciele Radiohead są otwarci, a Ozzy'ego Osbourne'a… nieprzyjemni.

Variete_TeatrStu.jpg

Nie wiem, czy przyczyny tego szukać w otaczającej nas rzeczywistości, czy raczej gdzieś głęboko w sobie, ale ostatnio sięgnąłem do niesłuchanych od dosyć dawna płyt zespołu Variété. Dla przypomnienia – grupa, która istnieje do dziś, powstała w 1983 roku i była jednym z pierwszych reprezentantów tzw. zimnej fali (cold wave) w Polsce. Jej piosenki, najogólniej mówiąc, nigdy nie należały do tych najpogodniejszych – ani ze względu na muzyke, ani świetne teksty Grzegorza Kaźmierczaka. Wśród albumów, które przesłuchałem, były te najstarsze Variété (1993), Koncert Teatr Stu (1995) oraz najnowszy Nie wiem (2017). Poza klimatem, poezją Kaźmierczaka i ewoluującym, ale jednak charakterystycznym brzmieniem grupy, łączyło je jeszcze jedno. Goście. Na kolejnych płytach wystąpili Andrzej Przybielski, Mikołaj Trzaska i Kuba Więcek. Muzycy trzech różnych pokoleń i trzy wyraziste osobowości jazzowe! Dla ich jazzowych fanów epizody takie jak współpraca z Variété mogły przejść niezauważone, a szkoda, bo na każdej z płyt jazzmani pozostawili sporo świetnych dźwięków. W wydanej niedawno autobiografii Mikołaja Trzaski Wrzeszcz! o wspólnych występach z Variété też nie ma ani słowa. Nazwa grupy pojawia się w książce raz, obok nazwiska lidera, który realizował w Bydgoszczy nagranie muzyki teatralnej Trzaski. Saksofonista mówi natomiast bardzo dobrze o tej współpracy i opowiada jej genezę w dokumencie z 2010 roku Variété – muzyka bez końca.

Powrót do płyt Variété i zwrócenie być może większej niż kiedyś uwagi na obecność świetnych muzyków jazzowych uzmysłowiły mi pewną rzecz. Pamiętam, kiedy zacząłem słuchać jazzu. W końcówce lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku starszy kolega ze szkoły – na pierwszy rzut oka „rasowy punkowiec” – Jacuś zapytał mnie pewnego razu: „Słyszałeś, że Tutu ma wyjść w Polsce na longplayu?”. Nie słyszałem. Nie miałem też pojęcia, co to jest Tutu. Ale skoro Jacuś był tym tak podekscytowany, postanowiłem sprawdzić. Potem była audycja Lubię jazz w Rozgłośni Harcerskiej albo już Radiostacji… i coś zaskoczyło! Tak myślałem do tej pory. Teraz spojrzałem na to z trochę innej perspektywy.

Maanam_O!.jpg

Rok 1982. Końcówka podstawówki. Maanam wydaje świetną płytę O!. Paranoja, Parada słoni, Jest już późno, piszę bzdury i gdzieś pomiędzy tym wszystkim taki drobiazg – 44 sekundy – Zwierzę, freejazzowe solo Tomasza Stańki.

Myślę, że nie miałem pojęcia, co to może być, ale robiło wrażenie. Dwa lata wcześniej na debiucie Maanamu zagrał Zbigniew Namysłowski. Jego saksofon był jednak bardziej organicznym elementem piosenki i nie pozostawił po sobie takiego śladu w moich muzycznych wspomnieniach. Takich nie do końca uświadomionych, ciekawych wątków jazzowych w ówczesnych muzycznych fascynacjach było znacznie więcej. Ziut Gralak i Mateusz Pospieszalski w Śmierci Klinicznej, nieco później Kinior w Izraelu i Brygadzie Kryzys, nie mówiąc już o Wojciechu Konikiewiczu, którego klawisze pojawiały się w wielu ważnych składach niezależnej muzyki lat osiemdziesiątych.

Może to były prawdziwe, choć mocno zakamuflowane początki jazzu dla mnie i wielu ludzi z mojego pokolenia. Coś, co intrygowało, „wystawało” poza oczekiwaną formę i otwierało na nowe muzyczne doświadczenia. Pewnie dla części słuchaczy pozostało to „dęciakiem” pojawiającym się w piosence albo wręcz czymś, co psuło rockową czy nowofalową estetykę. Pamiętam jedną z audycji Tomka Beksińskiego, w której autor nie mógł pogodzić się z tym, że na płycie The Cure pojawiła się sekcja dęta. Beksiński to swoją drogą bardzo szczególny przykład związków muzyki z osobowością i stanami emocjonalnymi, które pojawiły się we wstępie tego materiału…

Może za 30 lat ktoś słuchając jazzu (swoją drogą ciekawe, jaki on wtedy będzie), wspomni sobie drugą dekadę XXI wieku, kiedy słuchał Kendricka Lamara i Flying Lotusa i zwróci uwagę na saksofonowe sola, które przewijały się na ich płytach. Może to początki ich jazzowej przygody?

Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO