Felieton Słowo

Kanon Jazzu: Szczyt możliwości muzycznych Paytona

Obrazek tytułowy

fot. Rafał Garszczyński

Nicholas Payton – Gumbo Nouveau (Verve, 1996)

Kanon jazzu to pozycje poważne muzycznie i ważne historycznie. W przypadku Nicholasa Paytona muszę jednak zacząć od odrobiny krytyki. Jego niezwykle błyskotliwy początek kariery solowej (From This Moment i wydany zaledwie kilka miesięcy później Gumbo Nouveau) okazał się moim zdaniem do dziś najlepszym okresem jego nagraniowej działalności. Zaczynający trzecią dekadę życia muzyk na przełomie 1995 i 1996 roku zadebiutował tymi dwoma płytami dla Verve, nagrywając jednocześnie z Jimmym Smithem (albumy Damn! i Angel Eyes). W zespole Jimmy’ego Smitha spotkał bardziej doświadczonego trębacza Roya Hargrove’a. Chwilę później, co musiało być dla początkującego jeszcze ciągle muzyka olbrzymim przeżyciem, nagrał album Doc Cheatham & Nicholas Payton. Legendarnego pioniera jazzowej trąbki i startującego na światowych scenach, ale już posiadającego wsparcie (wtedy miało to jeszcze spore znaczenie) dużej wytwórni Verve Paytona dzieliła różnica co najmniej dwu pokoleń. Doc Cheatham w momencie urodzin Paytona miał 68 lat, a kiedy nagrywali swoje duety, osiągnął niemal niewykonalną dla trębacza sprawność techniczną w wieku lat 92.

Albumy Doc Cheatham & Nicholas Payton i Gumbo Nouveau to dla mnie do dziś szczyt możliwości muzycznych Paytona. Od czasu wydania tych płyt Payton nie zapomniał, jak gra się na trąbce doskonały jazz. Nie miał jednak jakoś wyjątkowo szczęścia do repertuaru i producentów. Ciągle jednak wierzę, że wejdzie na ścieżkę, która spowoduje, że nie będę z nieufnością zaglądał na jego kolejne płyty, czasem znajdując tam jedynie doskonałe fragmenty (jak choćby na Sonic Trance). Niezależnie jednak od późniejszych artystycznych wyborów Gumbo Nouveau to doskonała jazzowa robota, może zespół nie jest jakimś gwiazdorskim składem, ale dają radę, a sam lider wykazuje się niezwykłą, jak na swój wiek i niewielkie doświadczenie, dojrzałością. Nie biegnie do przodu, nie stara się zagrać wszystkiego, co potrafi, w każdym momencie. Tak często brzmią pierwsze płyty, które potem dojrzali muzycy najchętniej wymazują ze swojej pamięci. W przypadku Paytona czuć pewność i świadomość własnych umiejętności, a także wiarę w to, że będzie miał jeszcze wiele okazji się zaprezentować.

Wybór niezwykle tradycyjnego repertuaru, który wielu nabywców płyty zna z genialnych wykonań starszych artystów, uznawałem w chwili premiery albumu za próbę dyskontowania popularności neoswingu. To były czasy dyskusji Wynton kontra reszta świata. Nagranie albumu z Cheathamem potwierdziło tylko moją opinię. Dziś, po niemal trzydziestu latach widzę i słyszę to trochę inaczej. To była wielka odwaga zmierzyć się z melodiami w rodzaju When The Saints Go Marching In i St. James Infirmary i spore osiągnięcie dla lidera. Zagrał takie klasyki jednocześnie nowocześnie i z szacunkiem dla dorobku pokolenia Louisa Armstronga.

Osobną historię tworzy na tej płycie starszy o niemal dekadę Tim Warfield, który dziś gra zdecydowanie ciekawszą i nowocześniejszą muzykę niż Payton (przyjrzyjcie się koniecznie ciekawym nagraniom Warfielda dla Criss Cross z ostatniej dekady). Payton wielkim trębaczem jest, co udowodnił już na początku swojej kariery. Należy mu się miejsce w kanonie jazzu, może trochę na kredyt, ale jeśli spojrzeć tylko w stronę pierwszych trzech-czterech płyt z jego solowego dorobku, to z pewnością możecie te albumy ustawić w gronie najlepszych nagrań trębaczy średniego dziś pokolenia.

Rafał Garszczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO