Felieton Słowo

Down the Backstreets: Życie w oparach blantów i farby

Obrazek tytułowy

Artifacts – Between a Rock and a Hard Place (Big Beat, 1994)

Plan był inny, ale smutne wieści o śmierci Rahema Browna, znanego szerzej jako Tame One, zmusiły mnie do zmiany. Dzisiaj przenosimy się zatem do Newark w stanie New Jersey, gdzie duet Artifacts nagrywał hymny grafficiarzy i b-boyów. Ale zanim tam trafimy – garść fundamentalnych faktów, żeby zrozumieć kontekst i powód, dla którego tak istotną rolę w tekstach grupy odgrywało graffiti.

Zanim hip-hop stał się poważnym biznesem, a rap gatunkiem muzycznym regularnie wydawanym na longplayach, by potem stać się największym motorem napędowym światowej popkultury, raperzy byli jedynie dodatkiem do reszty talentów. Graffiti pokolorowało krajobraz Nowego Jorku oraz trafiło do galerii i muzeów – było na każdym kroku, stanowiło rzeczywistość mieszkańców Wielkiego Jabłka. Idąc na imprezę hip-hopową, w pierwszej kolejności patrzyło się na ksywkę DJ-a – podziwiało jej/jego talent w żonglowaniu nagraniami, wyczuciem pulsu parkietu. Patrzyłeś z otwartymi ustami na wyczyny tancerzy – b-boyów i b-girls – gwiazd, wokół których gromadziły się tłumy widzów.

Raperzy stanowili najmniej potrzebny element układanki – właściwie jedynie pomagali DJ-owi rozkręcać zabawę. Relacja między tymi dwiema funkcjami miała wyraźnego lidera: DJ-a. MC był „tym drugim”. DJ był mu niezbędny, a nie odwrotnie. Oczywiście, dobry DJ występował z dobrym MC. Z czasem hierarchia zaczęła się odwracać, a proces znacznie przyspieszył wraz z początkiem wydawania nagrań rapowych i ich rosnącej popularności. Dynamika się przebiegunowała, a uwaga coraz bardziej skupiała na roli rapera. Rap z czasem coraz bardziej oddzielał się od pozostałych elementów kultury hip-hopowej, teraz muzyka głównego nurtu praktycznie jest od nich całkowicie oderwana. Dlatego dzisiaj z takim sentymentem starsze hip-hopowe głowy patrzą na imprezy z powrotem łączące cztery elementy naszej kultury.

I dlatego też tak istotne jest, że w czasach największej popularności gangsta rapu i innych podgatunków, w których nie było miejsca dla graffiti i breakdance’u, Tame One i El Da Sensei pozostawali im wierni jak mało kto. Malowali i dumnie reprezentowali tę sztukę wizualną w tekstach, bujali się z b-boyami, a skrecze dogrywali im np. Grandmaster Roc Raida, a później DJ Kaos (co prawda dołączył po wydaniu Between a Rock and a Hard Place, ale jest powszechnie kojarzony z grupą).Pierwszy singiel z debiutanckiego albumu ArtifactsWrong Side of da Tracks to jeden z najlepszych rapowych utworów dekady i do dzisiaj pierwszy wybór w selekcjach utworów na temat graffiti. Zaznaczyć trzeba jednocześnie, że twórczość duetu nie była archaiczna – to był nowoczesny rap, trzymający bliższą sztamę z resztą elementów kultury hip-hopowej.

Trzeba być fair i stwierdzić, że Between a Rock and a Hard Place brzmi bardzo typowo jak na 1994 rok. Jazzowe sample, dęciaki, twarde bębny, tłusty, przefiltrowany bas, potęgowana przez teksty atmosfera zadymionej piwnicy – wszystkie punkty charakteryzujące Wschodnie Wybrzeże w pierwszej połowie lat 90. odhaczone. Tame One i El Da Sensei nie odkrywają nowych lądów i nie próbują eksperymentować. Swój status klasyka album zawdzięcza temu, że wszystkie te komponenty są na wysokim poziomie, a z opowieściami o malowaniu pociągów i tunelów, jaraniu jointów, swojej zajebistości i nostalgii za „dawnymi czasami” może utożsamiać się wiele pokoleń słuchaczy.

Raperzy starają się trzymać poziom liryczny: szukać fajnych zabaw słowem, porównań, nieoczekiwanych nawiązań kulturowych, a gdzieniegdzie zagęścić rymy. O włos lepszy jest według mnie Tame One, ale nie będę dyskutował z przeciwnymi opiniami. Patrząc z perspektywy czasu – wzajemna chemia wycisnęła z nich to, co najlepsze. Solowa twórczość Tame One’a i El Da Senseia, chociaż zawiera jasne punkty, nie może równać się z obydwiema płytami pod szyldem Artifacts. Entuzjastycznie wymieniają się zwrotkami i linijkami, nakręcając kreatywność, przyjazną rywalizację. Tame One jest bardziej ekspresyjny i dynamiczny, a jego słowa płynniej przepływają przez głośniki. El Da Sensei brzmi bardziej statycznie, a efekt pogłębia „pauzowany” flow – krótkie zatrzymywanie się w środku wersu, mające podkreślić akcenty rymów i dodać specyficznego smaku.

Większość (osiem z 14) bitów na Between a Rock and a Hard Place wyszło z ręki T-Raya – może nie gwiazdora, ale solidnego producenta, współpracującego również m.in. z MC Serchem, Double X Posse, Non Phixion, Cypress Hill, Funkdoobiest, Kool G Rapem oraz… Mickiem Jaggerem (no dobra, był dopisany w sekcji „additional production” jednego utworu). Cztery dorzucił Buckwild – produkcyjna arystokracja z supergrupy D.I.T.C. Po jednym dali Drew i Reggie Noble, czyli Redman – jeden z najlepszych raperów w historii, a prywatnie kuzyn Tame One’a. Co do jednego podkłady trzymają się formuły opisanej wcześniej – mroczna, zimowa, wielowarstwowa muzyka, w której melodia stanowi dobro dodatkowe, a bębny i rytm absolutny fundament.

Zmieniają się elementy dominujące – np. bas w Lower Da Boom i Heavy Ammunition, perkusja w Whassup Now Muthaf-ka?, „dęte” sample w Attack of New Jeruzalem, ale ogólny nastrój i tempo przyswajania muzyki pozostają stałe. O ile fani takich dźwięków (jak Tourstruly) chętnie trzymają całe dnie w tej zbasowanej, tłumiącej odgłosy otoczenia chmurze, o tyle w pełni rozumiem, że niektórzy słuchacze będą oczekiwali zmiany i wynudzą się jak mopsy. Dlatego podkreślam jeszcze raz – Between a Rock and a Hard Place jest kultowym albumem, ale skierowanym przede wszystkim… a może nawet krok dalej – tylko (!) dla fanów rapu z tego okresu. Umówmy się jednak – nie bez powodu określa się go jako drugą złotą erę.

Between a Rock and a Hard Place zdobyło uznanie środowiska, ale sprzedało się przeciętnie. Konkurencja na rynku była ogromna – przecież dwa lata wcześniej ukazał się The Chronic Dr. Dre, później Doggystyle Snoop Dogga, a na samym Wschodnim Wybrzeżu Artifacts musieli rywalizować o uwagę słuchaczy z Nasem czy Notoriousem B.I.G.-iem. Sytuacji nie poprawiło oczywiście wydanie w podziemnym labelu Big Beat, bez istotnego wsparcia promocyjnego. Artifacts nie mieli właściwie większych szans na podbicie rynku. Wrong Side of da Tracks nie wystarczyło, by zostali zapamiętani na dłużej. Drugi album, wydany w 1997 roku That’s Them, pomimo podobnego poziomu muzycznego nie wygenerował przeboju ani nie zwrócił uwagi środowiska. Duet rozpadł się na długie lata, a obydwu panów mogliśmy słyszeć we wspólnych kawałkach z polskimi raperami (obydwaj, chociaż oddzielnie, gościli na płytach O.S.T.R.-a) i producentami (El Da Sensei nagrał cały album z Returnersami). Tame One i El Da Sensei reaktywowali Artifacts w 2013 roku, a kolejny album No Expiration ukazał się we wrześniu 2022.

Tame One zmarł na niewydolność serca 5 listopada 2022 roku. Miał 52 lata.

DJ Kaos zmarł w sierpniu 2019 roku. Miał 46 lat.

RocRaida zmarł 19 września 2009 roku. Miał 37 lat.

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO