Ol’ Dirty Bastard – Return to the 36 Chambers: The Dirty Version
(Elektra, 1995)
Po sukcesie albumu Enter the Wu-Tang (36 Chambers) w 1993 roku członkowie Wu-Tang Clanu, na czele których stał RZA, podpisywali kontrakty na albumy solowe. Dwie pierwsze umowy podpisało dwóch najbardziej charakterystycznych MC z zespołu: Ol’ Dirty Bastard i Method Man. Drugi z nich miał naturalną przewagę nad resztą: ogromne powodzenie u kobiet i smykałkę do refrenów. I chociaż twardo walczył z łatką „ładnego chłopaka”, to wszyscy członkowie Wu-Tang Clanu zgodzili się, że album Method Mana powinien być kolejnym krokiem w podbijaniu branży. Droczyli się, nazywając go „Michaelem Jacksonem rapu”, podczas gdy on sam wolał grać drużynowo i niezręcznie czuł się wypychany przed szereg.
Ol’ Dirty Bastard, który podpisał solowy kontrakt przed nim, był charakterystyczny w zupełnie inny sposób. Wyrażał swój charakter i emocje całym sobą, głęboko i autentycznie. Oddawał się każdej intruzywnej myśli, wydawał każdy dziwny dźwięk, na jaki miał ochotę, śpiewał głosem, który przeraziłby każdego nauczyciela muzyki. Kochał mocno i z równą siłą nienawidził. Niezależnie od stanu upojenia – wydawał się pijany cały czas. Wprowadził do rapu absolutnie niespotykaną wcześniej energię, odnalazł sposób na wytyczanie swojej ścieżki twórczej, którą pokochali fani hip-hopu na świecie. A 28 marca 1995 roku ukazał się jego debiutancki album Return to the 36 Chambers: The Dirty Version.
Pomimo tego, że wydawał się działać,zanim pomyślał – Ol’ Dirty Bastard doskonale wiedział, czego się od niego oczekuje i co robić, by zaspokoić te pragnienia. Jeden z jego najgłośniejszych odpałów wiąże się z okładką debiutanckiej płyty. ODB przyniósł Dante Rossowi – producentowi wykonawczemu Return to the 36 Chambers: The Dirty Version – swój identyfikator pomocy publicznej i zaproponował, by zmodyfikowany widniał na froncie albumu. Jak widzicie obok niniejszych słów – tak też się stało. Dwa dni po premierze płyty zrobił coś jeszcze bardziej skandalicznego. W towarzystwie kamer MTV oraz żony i trójki dzieci pojechał limuzyną zrealizować swoje bony żywnościowe. Pomimo otrzymania 45 tysięcy dolarów zaliczki od wytwórni na poczet nagrania solowego albumu, a także tantiem za album Wu-Tang Clanu – nadal przysługiwało mu prawo do pomocy od rządu Stanów Zjednoczonych. Potraktował to jak „darmowe pieniądze”. Co prawda miał potem autentyczne wyrzuty sumienia (co nie zdarzało mu się często), a odbiór większości społeczeństwa był zdecydowanie negatywny, jednak ludzie z czarnych gett widzieli w nim swojego Robina Hooda i sympatyzowali z ODB.
Return to the 36 Chambers: The Dirty Version to prawdziwe monstrum, drwiące ze wszystkich konwencji, łamiące stereotypy, skręcające zawsze w inną stronę, niż oczekuje słuchacz. To najmocniejszy wyraz geniuszu Ol’ Dirty Bastarda, jaki udało mu się uzyskać w ciągu kariery. Soniczna wersja bezczelnego, samczego uderzania się po klatce piersiowej, z jednoczesnym prezentowaniem genitaliów wszystkim dookoła. Wybaczcie obrazowość, ale jeśli macie zamiar słuchać tej płyty – bądźcie na to gotowi.
Po zbyt długim i dziwacznym Intrze, dostajemy w twarz hymnem osobowości autora i jednym z dwóch jego największych przebojów: Shimmy Shimmy Ya. I oczywiście raperzaczyna album od utworu, w którego refrenie wyznaje uwielbienie dla seksu bez zabezpieczeń (czy muszę dodawać, że doskonale znana jest w środowisku jego skłonność do łapania chorób wenerycznych?). Dalej odwraca tę koncepcję i stawia ją w perspektywie życia bez barier, wolnego wyrażania siebie. ODB wykorzystuje to hasło w całej rozciągłości, bo rapuje tę samą zwrotkę dwukrotnie, a drugi bridge jest powtórzeniem pierwszego, tylko że z odwróceniem – od końca do początku. Shimmy Shimmy Ya jest świetną piosenką na zapoznanie się z twórczością szalonego MC. Czasami nie ma on ochoty na nagrywanie refrenów, czasami dziwacznie improwizuje cały kawałek, czasami wyraźnie wadliwe zwrotki trafiają na album zamiast do kosza na śmieci. Esencją muzyki ODB jest właśnie ta genialna niedoskonałość.
RZA – główny, choć nie jedyny, producent albumu – jest kuzynem ODB. Panowie współpracowali ze sobą od najmłodszych lat, więc lider Clanu wie, że narzucanie jakichkolwiek ram temu raperowi nie ma sensu. Wręcz przeciwnie – ukryłoby to jego duszę, kreatywność i tę unikatową osobowość, ukochaną przez słuchaczy hip-hopu. Bity, które RZA wykonał na Return to the 36 Chambers, można co prawda określić wszystkimi typowymi dla tamtego okresu jego twórczości słowami: mroczne, szorstkie, twarde, muliste, minimalistyczne… Ale, o czym się czasem zapomina – RZA był arcymistrzem w wyszywaniu podkładów idealnych dla rapera, z którym akurat pracował. Debiut ODB jest również jego abstrakcyjnym, eksperymentalnym, szalonym dziełem. To na tym albumie lider Wu-Tang Clanu pozwolił sobie na najwięcej swobody – zarówno w kwestii bitów, jak i realizacji. RZA od czasu do czasu narzuca filtry i efekty na głos ODB, często pozostawia w utworach teoretyczne „brudy” – typu odgłosy zaciągania się jointem (lub papierosem, ale bądźmy poważni…) czy pytania „czy to już się nagrywa?”. Co więcej – nad albumem „pracowali” również GZA i Method Man, albowiem wiele z zarapowanych przez ODB zwrotek to stare, niewykorzystane teksty, których autorami byli RZA czy GZA (podobno jeszcze z czasów liceum!), swoje odrzuty dołożył również Mef.
O ile Shimmy Shimmy Ya jest dzisiaj najpopularniejszym kawałkiem ODB i zajmuje stałe miejsce w popkulturze (często jest wykorzystywane w filmach i serialach), to według mnie najmocniejszym punktem całego solowego katalogu Ol’ Dirty Bastarda jest Brooklyn Zoo. Jest to jedyny utwór na Return to the 36 Chambers wyprodukowany przez bliskiego współpracownika Wu-Tang Clanu – True Mastera. Wykorzystał on klawiszowy sampel z mało znanego utworu Step Softly Bobby’ego Ellisa i the Desmon Miles Seven, pociął wielokrotnie, dodał boombapowe bębny i zapętlił, uzyskując krwistą surowość typową dla brzmienia nowojorskiego hip-hopu z lat 90. Dirty jedzie tu bitewne wersy, być może najlepsze w swojej karierze, dorzucając również linijki ze swojej zwrotki z ikonicznego, historycznego jointa Protect Ya Neck Wu-Tang Clanu. Brooklyn Zoo szybko stał się jednym z hymnów dzielnicy, stał się też nazwą grupy założonej przez ODB i jego bliskich ziomków.
ODB dowolnie eksperymentuje, wyraża siebie, drze mordę, rzuca dziwaczne strumienie świadomości, robi recykling zwrotek i wersów, zatrudnia całą W-Tang familię do pracy nad albumem (a oni nie mieli zwyczaju zawodzić w tamtych latach), dorzuca dziwne dialogi z kobietami (zarówno żoną, jak i groupies, bo czemu nie?), opowiada o swoich wszelakich fantazjach, próbuje „śpiewać” (cudzysłów niezbędny), a nawet daje szansę debiutu swojemu ziomkowi o ksywie Shorty Shitstain.
Pomimo tego, że ODB podpisał solowy kontrakt jako pierwszy, jego album ukazał się po debiucie Method Mana. W szczycie popularności zajął siódme miejsce na liście sprzedaży Billboard 200. Trzy miesiące po premierze album osiągnął status Złotej Płyty. W 1996 roku był nominowany do nagrody Grammy w kategorii Najlepszy Album Rap. Imperium Wu-Tang Clanu rosło w siłę, a w blokach startowych już się grzał niesamowity Only Built 4 Cuban Linx… Raekwona.
Nagrywanie Return to the 36 Chambers: The Dirty Version zajęło dwa lata – winą należy obarczyć trasy koncertowe, ale może bardziej brak dyscypliny i chęci pracy. ODB był personifikacją hasła „sex, drugs & rock‘n’roll” – nie było w tym stylu życia zbyt dużo miejsca na nużące przesiadywanie w studiu i doskonalenie utworów. Kobiety, alkohol i kokaina – motory napędzające jego kreatywność – miały zawsze pierwszeństwo. Szalony, oryginalny, zwariowany, postrzelony… Nie. ODB był po prostu zdrowo pojebany – to słowo oddaje w mojej opinii najlepiej ten charakter. Jego życie zdawało się wyglądać tak samo, jak brzmiała jego muzyka – kompletnie spontanicznie, nieoczekiwanie, jak wieczna impreza, oglądana zza oczu zamglonych wszystkimi używkami. I chociaż wydawało się, że idąc przez życie bawi się wybornie, za tymi błazeństwami kryła się presja otoczenia, ukrywanie strachu i paranoi, nieumiejętność wrzucenia niższego biegu. Oczekiwano od niego szaleństwa, nieprzewidywalności, ognia – za każdym razem, gdy pojawiał się w życiu publicznym.
Ol’ Dirty Bastard zmarł 13 listopada 2004 roku, dwa dni przed swoimi 36. urodzinami.
Adam Tkaczyk