Felieton Słowo

Down the Backstreets: Filozofia „fuck, drink beer and smoke some shit”

Obrazek tytułowy

The Beatnuts – The Beatnuts

Relativity, 1994

W numerze z sierpnia 1994 roku magazyn Vibe rozpoczął przedstawianie The Beatnuts tak mistrzowskim zdaniem, że nawet nie mam zamiaru z nimi konkurować, tylko bez cienia żenady je zacytuję: „The Beatnuts aren’t out to increase IQ’s” („The Beatnuts nie mają zamiaru nikomu podwyższać IQ”). Opisywana tutaj grupa stawia w swojej twórczości na zapewnianie rozrywki. Czasem wulgarnej, często hedonistycznej, dla bardziej wysublimowanych ą-ę-bułkę-przez-bibułkę osób zapewne prostackiej. Co z tego jednak, jeśli lata lecą, a ich bity nadal bujają, nadal zaskakują zastosowanymi rozwiązaniami, nadal ściągają uwagę ucha chwilę po usłyszeniu, i do tego starzeją się jak wino?

The Beatnuts to grupa wywodząca się z osiedla Corona w nowojorskiej dzielnicy Queens. Kojarzona jest głównie z dwiema produkującymi i rapującymi postaciami: Psycho Lesem oraz JuJu, a w momencie wydania pierwszego LP oficjalnie w skład zespołu wchodził też Kool Fashion (później odszedł z grupy i nagrywał jako Al’ Tariq). Zanim narobili hałasu i wyrobili sobie markę głośną EP-ką Intoxicated Demons, produkowali i remiksowali m.in. dla Commona, Da Lench Mob, Chi Alego, Da Youngsta’s, Kuriousa, Prime Ministra Pete’a Nice’a i Daddy’ego Richa. Poprzez relację z Afriką Baby Bamem z Jungle Brothers stali się nieoficjalnymi członkami wpływowego szczególnie na przełomie lat 80. i 90. kolektywu Native Tongues – co z całą pewnością pomogło w wypracowaniu koneksji w branży i środowisku.

Beatnuts określają się w pierwszej kolejności jako producenci, dopiero za tym idzie rapowanie. JuJu sam mówił w wywiadach, że nie są i nie próbują być najlepszymi raperami na świecie. Ich bity mają bujać, a teksty wprowadzać w imprezowy nastrój. Pierwszy LP The Beatnuts nosi nazwę The Beatnuts, chociaż w środowisku powszechnie funkcjonuje tytuł Street Level – taki napis pojawił się na okładce, ale nie miał nic wspólnego z oficjalnym tytułem.

Hedonizm i rozpusta – tak na ogół kojarzą się teksty The Beatnuts. Ich tematyka zazwyczaj orbituje wokół alkoholu, palenia, kobiet i wesołego szaleństwa. Od czasu do czasu raperzy dorzucają do tego przemoc, często też przechwałki. Jeśli ktoś ma potrzebę wyrażania wyższości moralnej, to z pewnością łatwo mu będzie sklasyfikować ich jako trzech palantów. Trudno jednak nie uśmiechnąć się, słysząc niektóre całkowicie odjechane wersy oraz porównania. Beatnuts robią, co tylko mogą, by zapewnić rozrywkę słuchaczom, a jednocześnie wyrazić swój charakter – niekoniecznie najbardziej szlachetny, ale niecierpiący udawanej powagi.

Nie wojują o równość społeczną, nie nauczają o Malcolmie X czy Assacie Shakur – oni są tutaj by pić, palić i się bawić. Zdarza im się zbaczać z tematu czy rzucać wersy zaprzeczające logice, a album kończy się głośnym beknięciem. Mogą się zdarzyć słuchacze urażeni warstwą liryczną, ale Beatnuts są w gruncie rzeczy pozytywnymi typami, nastawionymi na zabawę – swoją oraz słuchaczy. Nie czują potrzeby stawiania sobie barier czy rapowania rzeczy, które „wypada powiedzieć”. The Beatnuts są odbiciem naszych hedonistycznych popędów – u nich wiecznie jest pijany piątek, druga w nocy. Za to ich kochamy. Dlatego nadal ich kawałki brzmią świetnie na żywo.

Album jako całość, na pierwszy rzut ucha, brzmi dość typowo dla nowojorskiego hardcore’owego rapu z połowy lat 90.: mocne bębny, często okołojazzowe sample, dopasowane tak, by utworzyć bujne, gęste brzmienie. Jeśli jednak wsłuchać się uważniej, to można wyłapać niemal kalejdoskopiczne zróżnicowanie. „To są te detale”, drobne smaczki, które powinny spodobać się słuchaczom, dla których ważna jest przede wszystkim strona muzyczna. Beatnuts nie trzymają się kurczowo żadnego konkretnego rodzaju wrażliwości muzycznej, tylko skaczą do woli po samplach i smażą kolejne pełne wigoru bity.

Psycho Dwarf (jedyny utwór powtarzający się na wydanej wcześniej EP-ce Intoxicated Demons) i Ya Don’t Stop przypominają produkcje DJ-a Muggsa i Soul Assassins. Zbasowane Intro przynosi skojarzenia z mrocznymi bitami Da Beatminerz dla Boot Camp Clik. Lick the Pussy z kolei mnie mocno przywodzi na myśl podkłady Ericka Sermona z pierwszego albumu Redmana. Zdarza się też, że teksty teoretycznie nie współgrają z bitami. Np. takie Let Off A Couple idealnie pasowałoby do jakichś alternatywnych nawijaczy z L.A., pokroju Pharcyde lub Souls of Mischief, a Beatnuts rzucają na tej lekkiej melodii ostre groźby w stronę rywali. Wszystko jest przykryte mocnym basem i swoistą surowością, charakterystyczną dla tego etapu w rozwoju hip-hopu. Nadal brzmi to jak tętniące życiem i bębnami, wypełnione ziomkami pod wpływem używek, zadymione wielkomiejskie piwnice.

Kolejny oficjalny studyjny album grupy ukazał się dopiero trzy lata później, obecnie posiada ona na koncie sześć LP. Co prawda żaden nie został przyjęty przez krytykę tak ciepło, jak The Beatnuts, ale niewiele to znaczy, ponieważ przyniosły większe hity: Off the Books (jeden z pierwszych większych występów śp. Big Punishera) oraz Watch Out Now, o które Beatnuts mocno poprztykali się z Jennifer Lopez (jej producenci zakosili bit, początkowo nie przypisując żadnego autorstwa Beatnuts). Płyty zespołu radziły sobie coraz gorzej pod względem sprzedaży, aż w końcu Beatnuts zniknęli niemal całkowicie ze świata aktywnych studyjnie raperów – nadal jednak grają koncerty na całym świecie. Jednym z ostatnich powszechnie znanych dzieł związanych z The Beatnuts jest… okładka albumu Milk Me, przedstawiająca półnagą kobietę oblewaną mlekiem, często przypominana na wielu platformach mediów społecznościowych.

Ciekawe jest to, że Beatnuts współpracowali z wykonawcami działającymi na zupełnie innych hip-hopowych polach tematycznych. Ich produkcje pojawiły się m.in. na albumie Black On Both Sides Mos Defa, a zwrotki na A Long Hot Summer Masta Ace’a. Na pewno pokazuje to, że jednoznaczne charakterologiczne szufladkowanie twórców jest często mylące i krzywdzące (Talib Kweli opowiadał, jak zszokowani byli jego fani, widząc go w klubie ze striptizem). Ale też: czy każdy z nas nie ma czasem takich dni, że porzuca jakieś wewnętrzne ramy moralne i ma ochotę po prostu „fuck, drink beer and smoke some shit”? Nie ma co się wstydzić skłonności do przyjemności.

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO