Felieton

Miles Around. 10 ciekawostek z elektrycznego repertuaru Milesa Davisa, których możesz nie znać!

Obrazek tytułowy

Autor: Barnaba Siegel

Pośmiertna sława Milesa zachęciła wydawców do publikowania albumów poszerzonych o dodatkowe wcześniej niepublikowane nagrania czy wydawania reedycji mniej znanych płyt. Pośród zbioru nie zawsze wyróżniających się, alternatywnych wykonań klasycznych utworów czy różnych „ścinków” ze studia pojawiło się też dużo skarbów. Ci, którzy chcą poznać lepiej galaktykę twórczości Milesa i jego świty, powinni zwrócić na nie uwagę.

1. Circle in the Round [Circle In The Round, 1979]

Ten nagrany w kwietniu 1967 roku półgodzinny kolos to prawdziwy kamień milowy i dla twórczości Milesa, i jazzu jako takiego. A raczej byłby takim kamieniem, gdyby ukazał się o czasie. Utwór przeleżał jednak w szufladzie 12 lat i ujrzał światło sklepów wraz z kompilacją nagrań z innych okresów dopiero w 1979 r. w ramach zbiorczego albumu Circle in the Round, wydanego w czasie kilkuletniego wycofania się Milesa z życia publicznego.

Już pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę, jest długość utworu (26 minut). Zwyczaj nagrywania utworów trwających ponad dziesięć minut w jazzie dopiero się przyjmował, a Miles wpisał się w to idealnie, jako jeden z pionierów. Ale nie sama przestrzeń na winylu jest ważna, tylko właściwa kompozycja, czy raczej budowa utworu. Do swojego ówczesnego, drugiego wielkiego kwintetu (Wayne Shorter, Herbie Hancock, Ron Carter, Tony Williams), lider dodał tylko jedno osobę – młodziutkiego i mało znanego wówczas gitarzystę Joe Becka.

Z jego usług skorzystał w absolutnie nietypowy sposób – Beck nie gra nawet jednej solówki, za to występuje niemal przez cały utwór w charakterze instrumentu rytmicznego, budującego lekkie napięcie na hiszpańsko pobrzmiewających pasażach. Powiększony kwintet oddalił się tym samym od swojego standardowego groove’u w stronę nowoczesnego, transowego grania. Warto też zwrócić uwagę, że Herbie Hancock nie gra na fortepianie, a akustycznej czeleście, instrumencie klawiszowym pokrewnym wibrafonu, który od strony brzmienia wydaje się przodkiem kultowego, elektrycznego piana Fender Rhodes.

2. Directions [Directions, 1981]

Przez lata wielki nieobecny studyjnej dyskografii Milesa. Wielki, bo od Directions przez ponad dwa lata rozpoczynał się niemal każdy koncert grupy! Jest to kompozycja Joe Zawinula, którą Davis zarejestrował jeszcze w listopadzie 1968 roku, a więc na długo przed Bitches Brew oraz In A Silent Way, i to w nietypowym składzie. Warto tu podkreślić, że rok 1968 był czasem zmian w zespole mistrza i krótkiej stagnacji. Dopiero kolejny przyniósł nowy tak zwany „zaginiony kwintet” z Waynem Shorterem, Davem Hollandem, Jackiem DeJohnettem i Chickiem Coreą. Na Directions pojawia się już nowa trójka, ale za drugim zestawem instrumentów klawiszowych jest także Herbie Hancock ze starego składu oraz sam autor kompozycji.

Uderza niesamowita energia bijąca z pierwszej i z drugiej wersji utworu (Part I i Part II). To przedsmak bandu, który rozwinie skrzydła latem kolejnego roku. To przymiarka do zupełnie nowej dynamiki grania. Nie dziwi jednak, że zespół na żywo jeszcze bardziej rozpędził Directions. Wydaje się, że nawet późniejsze koncerty, z lat 1973-1975, posiadały introdukcje inspirowane właśnie tym, co działo się, gdy grali Kierunki.

3. Ghetto Walk [The Complete In a Silent Way Sessions, 2001]

Zanim nadszedł pełny rytmicznego groove’u Jack Johnson, Davis zdołał zarejestrować z zespołem potężny utwór inspirowany świeżymi, funkowo-soulowymi brzmieniami. Podczas nagrywanych w lutym 1969 roku utworów na słynne In A Silent Way, zespół zarejestrował także 26-minutowe Ghetto Walk. Główny trzon oparty jest na delikatnie tanecznym motywie, który w krótszej wersji równie dobrze mógłby być dziełem Cannonballa Adderleya (z Zawinulem w składzie), Jacka McDuffa czy grupy The Meters. Miles nie poprzestaje jednak na jednostajnym rytmie – podobnie jak na pozostałych kompozycjach z In A Silent Way melodyjny motyw przeplatany jest interludiami, wprowadzane są kontrastujące części.

Ghetto Walk ukazało się wyłącznie w ramach boksu The Complete In A Silent Way Sessions.

4. Great Expectations / Orange Lady [Big Fun, 1974]

Dość niesprawiedliwie pomijaną w dyskografii Milesa płytą jest Big Fun – bezpośredni kontynuator Bitches Brew, oparty głównie na sesjach z 1969 roku, ale wydany dopiero w 1974. Dwuczęściowa suita (kompozycje Joe Zawinula i Milesa) zaskakuje względnym spokojem, bardziej poukładaną i minimalistyczną grą oraz – tak jak w przypadku Circle In The Round – bardzo transowym motywem. Utwór (oryginalnie nazwany tylko Great Expectations i przypisany wyłącznie liderowi) ma bardzo wyraźne części, jest też równie wyraźnie „posklejany” z różnych fragmentów sesji. Jednak dzięki pracy osób odpowiedzialnych za finalny kształt płyty (między innymi genialny Teo Macero), ta powtarzalność ma jak najbardziej pozytywny wymiar i tylko oddaje kunszt zgromadzonych w studiu muzyków, którzy co sekwencję potrafili zagrać coś nowego i dodać zapadające w pamięci motywy.

Dyptyk Great Expectations / Orange Lady to także moment, w którym w największej chwale można usłyszeć fuzję Milesowskiego jazzu z muzyką hinduską. Egzotyczne instrumenty pojawiały się u Milesa wówczas na wielu nagraniach, ale to właśnie tu tambura i elektryczny sitar mogą w pełni wybrzmieć i nadać utworowi zasadniczego koloru, a nie wyłącznie ozdobić go drobnymi detalami.

5. Double Image [The Complete Bitches Brew Sessions, 1998]

Tego, jak wielką ewolucję przechodził Miles i otaczający go muzycy, zdecydowanie nie są w stanie oddać poznawane chronologicznie albumy. W czasie premiery Bitches Brew Davis eksperymentował już z nowymi brzmieniami, które oficjalnie ukazały się znacznie później na płycie Jack Johnson…, ale i tak nie stanowią one pełnej reprezentacji tego, co działo się w studiu podczas sesji. Zwiastunem nowego, już niemal całkiem elektrycznego wcielenia zespołu był utwór Double Image, którego dwie wersje ukazały się na przykład na czteropłytowym The Complete Bitches Brew Sessions. Pierwsza wersja to utwór, który sprawia wrażenie, jakby został zlepiony z dwóch całkiem różnych. Z jednej strony powolny, posępny rytm, a z drugiej wdzierające się co chwila dynamiczne wstawki perkusjonaliów i elektrycznych instrumentów.

Druga wersja, skrócona z ośmiu do niecałych sześciu minut, jest kolejnym wystawieniem na pierwszy plan ulubieńca Milesa – gitarzysty Johna McLaughlina. To właśnie jego rozdzierające przesterowanym dźwiękiem solo rozpoczyna ten utwór. Choć kolejne wejścia są sporadyczne i minimalistyczne, wydaje się, że to właśnie jemu Davis poświęcił cały kawałek. Nie po raz pierwszy zresztą – na Bitches Brew mamy przecież kompozycję zatytułowaną John McLaughlin, a na wspomnianym wyżej Big Fun szalone, przedziwnie zmiksowane Go Ahead John.

6. Duran (take 4) [The Complete Jack Johnson Sessions, 2003]

Lubi się wspominać o tym, że Miles inspirował się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ówczesnym popem, a zwłaszcza tym tworzonym przez czarnoskórych artystów, takich jak Jimi Hendrix, Sly Stone i James Brown. Jednak na wydanych w epoce longplayach nie znajdziemy zbyt wielu utworów zbliżonych do twórczości wymienionych artystów. Przeszukując wspaniały pięciopłytowy boks The Complete Jack Johnson Sessions, odnajdziemy intrygujące Duran, którego krótsza wersja (Take 4) to właśnie próba zagrania kawałka w stylu Sly & The Family Stone, Buddy’ego Milesa czy grupy Electric Flag. Jest prosto, szybko i chwytliwie. Na płycie znajduje się też dłuższa edycja (Take 6), ale tu już Miles – zgodnie ze swoim zwyczajem – starał się upchnąć jak najwięcej różnych solówek i podobieństwo do grup pop-rockowych już się zaciera.

7. The Mask (Part One) [The Complete Jack Johnson Sessions, 2003]

Davis uwielbiał otaczać się młodymi, kochał ich pomysły i swobodę, ale dobierał takich muzyków, którzy mimo wszystko potrafili zachowywać się jak karni członkowie jego zespołu, a nie skoncentrowani wyłącznie na sobie soliści. Były jednak momenty, gdy trębacz schodził ze sceny i pozwalał podopiecznym robić to, co chcieli. Koncertowe świadectwo takiego podejścia zostało zachowane na przykład na albumach It’s About That Time czy Bootleg Series Vol. 3, natomiast jeśli chodzi o te studyjne, to absolutnym unikatem jest utwór The Mask (Part One), ponownie z boksu poświęconego płycie A Tribute To Jack Johnson. Trwający prawie osiem minut jam pokazuje ówczesny zespół absolutnie spuszczony z kagańca – Keith Jarrett katujący bez końca swoje sprzężone z wah-wah organy, skupiony na uderzaniu w talerze Jack DeJohnette i wtórujący im Mclaughlin oraz krzyczący Airto Moreira. Nie ma za to lidera. Na tej samej płycie jest też druga część The Mask, również interesująca, ale tu już pojawił się Miles, który – co to dużo mówić – popsuł trochę młodym muzykom zabawę w szaloną, jazz-rockową gonitwę.

8. Holly-Wuud / Big Fun [single, 1973]

W kontekście jazzu często zapomina się o istnieniu singli, które kiedyś napędzały popularność artystom i – co za tym idzie - muzyczny biznes. Ile hitów lat sześćdziesiątych nie ukazało się na płytach długogrających, a na singlach właśnie? Sytuacja stała się szczególnie ważna na przełomie z kolejną dekadą. Miles w końcu opuścił kluby dla fanów jazzu i udał się do sal koncertowych dla hipisów czy na olbrzymie festiwale. To sytuacja, w której wytwórnia musiała napełniać rynek nie tylko longplayami, ale także i singlami.

Szczególny nacisk położono na promocję albumu On The Corner. W końcu miała to być odpowiedź Milesa na popowe trendy, zwłaszcza wśród Afroamerykanów. Zamiary skończyły się klapą, bo album okazał się materiałem bardzo trudnym i mało przystępnym, w epoce miał także złą prasę. Niemniej doczekał się on aż dwóch singli. Siódemki Vote For Miles i Molester, to mocno skrócone fragmenty kompozycji z właściwej płyty. Ciekawszy jest jednak wydany w kolejnym roku winyl z kompozycjami Holly-Wuud / Big Fun. To już utwory zarejestrowane prawie 12 miesięcy po właściwym LP, ale cały czas utrzymane w ostrym, jazz-funkowym klimacie On The Corner. Być może Miles i jego producenci zrozumieli poprzedni błąd, nowy singiel był znacznie prostszy rytmicznie i przystępniejszy. Brzmiące bliźniaczo utwory wydają się silnie inspirowane rytmem reggae.

9. Red China Blues [Get Up With It, 1974]

Miles wydawał się wielkim fanem nowinek, jeśli chodzi o instrumenty, czego dowodem szybkie zastąpienie fortepianu organami i elektrycznym pianinem czy koncertowy zespół z dwiema gitarami elektrycznymi. Z drugiej strony niektórych do głosu nie dopuszczał. Stąd też ogromnym zaskoczeniem jest krótki utwór, kojarzący się ze stylistyką filadelfijskiego funku, z wstawkami pełnej sekcji dętej i przewodnim motywem… harmonijki ustnej. Prawdopodobnie był to jednak pomysł producentów Milesa, bo z pozostawionych notatek wynika, że milesowska ekipa po prostu dograła się do już istniejącego utworu. Efekt wyszedł jednak znakomity, a Red China Blues pozostaje krótkim, wesołym przerywnikiem na stosunkowo „ciężkiej” płycie, jaką jest Get Up With It.

10. Minnie [The Complete On the Corner Sessions, 2007]

Rok 1975 przyniósł ostatnie koncerty Milesa, który przytłoczony wieloma sprawami wycofał się i z grania, i z życia publicznego. To również czas jego niewielkiej czy wręcz śladowej działalności studyjnej. Jeśli chodzi o oficjalnie wydany materiał, do niedawna finał „elektrycznego okresu Milesa” pozostawał nieznany. Dopiero boks A Complete At The Corner Sessions przyniósł tylko jedno nagranie, zarejestrowane 5 maja 1975 roku, zatytułowane Minnie. Nagranie intrygujące, bo przedstawia już zupełnie inne oblicze zespołu. Na koncertach ekipa Davisa wciąż wyżywała się na swoich instrumentach, grając bardzo chropowatą, jednostajną miksturę jazz-rocka z funkiem. Tymczasem Minnie to absolutny oddech od tego klimatu, nagrane zdecydowanie spokojniejsze, pozbawione ciągłego jazgotu gitar, z chwytliwą melodią. Zdecydowanie nie jest to arcydzieło, ale wyraźny zwiastun kierunku, w którym mógłby pójść Miles.

Lektura przypisów do boksu, w którym znalazła się wspomniana kompozycja, informuje, że tych nagrań było więcej, ale w niektórych Miles nie wziął udziału, a reszta nie jest ciekawa. Zagłębianie się w tę milesowską galaktykę udowadnia, że jest zupełnie odwrotnie i nawet pozornie kiepskie nagrania mogą okazać się cenne. Na szczęście wspomniane sesje nie przepadły, a w Internecie krążą pozostałe utwory z tych sesji.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO